Czy zawarte w Ewangeliach opowieści o narodzeniu Jezusa są historycznie wiarygodne? W okresie okołoświątecznym można co i rusz usłyszeć gromkie zapewnienia (zwykle z ust duchownych), iż „to nie są mity”, że to same „fakty historyczne”, pieczołowicie przekazane przez miłujących historyczną prawdę ewangelistów. Czy tak jest naprawdę?
Jesus Quest: poszukiwanie Jezusa historycznego
Zacznijmy od kwestii podstawowej: otóż niewielu ludzi, zwłaszcza w Polsce, zdaje sobie sprawę z tego, że od kilkudziesięciu lat prawdziwe zastępy historyków prowadzą intensywne badania mające na celu wydobycie z tekstów nowotestamentalnych (oraz innych źródeł z początku naszej ery) faktów historycznych dotyczących życia, działalności i śmierci Jezusa z Nazaretu; ten nurt badań, szukający obrazu „Jezusa historycznego”, jest w świecie anglojęzycznym znany pod nazwą „Jesus Quest”. Określenie „zastępy” nie jest tu na wyrost: w badaniach tych biorą liczni uczeni z różnych krajów (głównie z USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec, ale nie tylko), o różnych tożsamościach religijnych (katolicy, protestanci, żydzi oraz osoby niezwiązane z żadnym wyznaniem), i reprezentujący odmienne podejścia badawcze. Dyskusje są niezwykle żywe, literatura ogromna (w tej chwili już setki książek, nie licząc pomniejszych publikacji) i, co najciekawsze, cała sprawa cieszy się dużym zainteresowaniem tzw. szerszej publiczności, co jest rzeczą dla akademickich sporów niecodzienną. Lista autorów zaangażowanych w te badania jest długa – by podać tylko kilka najważniejszych nazwisk: G. Vermes, J.D. Crossan, J.P. Meier, E.P. Sanders, G. Theissen czy B. Ehrman.
Zarówno kwestie poszczególnych faktów z życia Jezusa, jak i całościowe interpretacje jego działalności są często przedmiotem sporów pomiędzy uczonymi, którzy w wielu sprawach dalecy są od jednomyślności. Są jednak pewne rzeczy, co do których wszyscy (lub prawie wszyscy) są zgodni. Jedną z takich spraw, o bardzo fundamentalnym charakterze, jest na przykład ujęcie kontekstu działalności Jezusa. Otóż historycy kładą nacisk na fakt, iż Jezus był Żydem. Teza ta, niczym słynne zdanie otwierające Główne nurty marksizmu Kołakowskiego, iż mianowicie Karol Marks był uczonym niemieckim, na pierwszy rzut oka może się wydawać banalna, ale w istocie przynosi zmianę, która w stosunku do potocznego obrazu mistrza z Nazaretu może śmiało być określona mianem rewolucyjnej. W myśleniu potocznym Jezus jest mianowicie założycielem chrześcijaństwa i jego, by tak rzec, główną postacią, jako że większość chrześcijańskiej doktryny i liturgii obraca się wokół niego: rozmaite słowa czy też czyny opisane na kartach Ewangelii uważa się za (mniej lub bardziej świadomy) akt założycielski jakiejś chrześcijańskiej koncepcji czy też obrzędu.
To operacja oczywiście z pewnego punktu widzenia uprawniona, nie mająca jednakże wiele wspólnego z prawdą historyczną. Jak wskazują badacze, Jezus był mniej więcej ortodoksyjnym wyznawcą judaizmu, i nie miał bynajmniej ambicji zakładania jakiejkolwiek nowej religii, a już z pewnością nie takiej, która byłaby skierowana również do nie-Żydów, czyli religii w jakiś sposób „uniwersalnej”. Jezus był z pewnością w jakimś stopniu reformatorem religijnym, ale jego reformatorskie zapędy były z całą pewnością skierowane tylko i wyłącznie do jego własnej tradycji. Właściwym zatem kontekstem działalności Jezusa są funkcjonujące wewnątrz judaizmu nurty ascetyczno-apokaliptyczne z początku naszej ery: jaki był dokładnie jego stosunek do tych nurtów, to już oczywiście rzecz dyskusyjna, nie ulega jednak wątpliwości, że jeśli chcemy w ogóle cokolwiek zrozumieć z jego czynów i słów, nie powinniśmy anachronicznie rzutować na nie późniejszych (czasem o kilka wieków) chrześcijańskich konstrukcji teologicznych, lecz raczej odnosić je do współczesnych mu realiów.
To jeden przykład kwestii, w której uczeni – skądinąd spierający się o niemal wszystko, co ma związek z Jezusem – są jednomyślni. Obszary zgody rozciągają się jednak nie tylko na sprawy o dużym stopniu ogólności, lecz także na konkretne wydarzenia czy też epizody z życia Jezusa. Jednym z takich obszarów jest kwestia jego narodzin.
Źródła: późne i nieliczne
Nie będę trzymał czytelników w napięciu i ujawnię od razu sedno sprawy: zdaniem przeważającej większości badaczy zawarte w Ewangeliach opowieści o narodzeniu Jezusa są fikcjami, które z pewnych względów skonstruowano długo po jego śmierci. Nie ma zatem żadnych powodów, by uznawać zawarte tam historie za opis tego, jak faktycznie rzeczy się miały, i to nie tylko w szczegółach, ale nawet w przybliżeniu.
Nim przyjrzymy się powodom, dla których badacze tak sądzą, najpierw zwróćmy jeszcze uwagę na dwa podstawowe z punktu widzenia historyka fakty, dotyczące źródeł naszej wiedzy o narodzeniu Jezusa. Otóż pierwsza sprawa, o której należy pamiętać, to nieobecność opowieści w połowie Ewangelii kanonicznych. Przy okazji rozprawiania o Bożym Narodzeniu zwykle zapomina się bowiem o tym, że jakiekolwiek w ogóle wzmianki na ten temat znajdują się w jedynie dwóch Ewangeliach, u Mateusza i Łukasza, temat ten jest zaś zupełnie nieobecny u Marka i Jana. Co to może oznaczać? Cóż, przynajmniej tyle, że dla części autorów ewangelicznych temat ten był zupełnie pozbawiony znaczenia. Dla ustalenia wiarygodnej wersji zdarzeń oznacza to zaś, że spośród tekstów cieszących się w samej tradycji chrześcijańskiej autorytetem, tylko nieliczne wspominają o interesującej nas sprawie.
Drugi istotny fakt wiąże się z chronologią tekstów. Otóż najstarsza z Ewangelii, Markowa, powstała mniej więcej w latach sześćdziesiątych I wieku, w ogóle o narodzinach Jezusa nie wspomina, zaczynając narrację od chrztu Jezusa w Jordanie. Opis okoliczności narodzin (jak również młodości Jezusa) znaleźć można dopiero u Mateusza i Łukasza. Teksty te powstały najprawdopodobniej w latach osiemdziesiątych I wieku, a więc blisko pięćdziesiąt lat od śmierci Jezusa, a około dziewięćdziesiąt od jego urodzin. Mało zatem jest prawdopodobne, że jakakolwiek precyzyjna wiedza na temat okoliczności narodzin Jezusa była dostępna autorom tych tekstów.
Tak więc te teksty, które mówią o narodzeniu Jezusa, są dość oddalone w czasie od samego wydarzenia, co znacząco rzutuje na ich wiarygodność z czysto historycznego punktu widzenia. Można zasadnie żywić podejrzenia, że ich autorzy brak rzetelnej wiedzy będą nadrabiać własnymi konstrukcjami. To jednak dopiero początek problemów.
Sprzeczności między źródłami
Pierwsza zasadnicza trudność z opowieściami Łukasza i Mateusza jest taka, iż w wielu punktach przeczą sobie wzajemnie. By wymienić tylko kilka przykładów:
- Genealogia Jezusa: obaj ewangeliści podają rodowód Jezusa łączący go z królem Dawidem, na tym jednak nie poprzestają: Mateusz prowadzi ciąg przodków do Abrahama, ojca Izraela, a Łukasz – aż do Adama, pierwszego rodzica; różnią się przy tym w sposobie przeprowadzenia rodowodu, gdyż Mateusz prowadzi ród przez Salomona i jego następców, a Łukasz przez proroka Natana (jak zaraz zobaczymy, obie różnice są istotne);
- Dom Marii i Józefa: według Łukasza mieszkali oni w Nazarecie, a do Betlejem pojechali na spis ludności, i tam urodził się Jezus (w stajni). Mateusz nie pisze wprawdzie o miejscu zamieszkania Marii i Józefa, ale że nie wspomina nic o podróży, można domniemywać, że mieszkali w Betlejem, i tam urodził się Jezus (co za tym idzie, w domu, a nie w stajni); Nazaret pojawia się jako miejsce zamieszkania dopiero po powrocie z Egiptu;
- Niezwykli goście: u Mateusza mowa o „mędrcach ze Wschodu”, których do Betlejem przywiodła gwiazda, zwiastująca narodzenie króla żydowskiego. Łukasz nie wspomina o mędrcach ani o gwieździe, zamiast tego pisze o pasterzach, których przysyła anioł zwiastujący narodzenie Mesjasza;
- Herod rzeźnik: według Mateusza, król Herod, dowiedziawszy się od mędrców o narodzinach króla, zarządza rzeź dzieci w Betlejem; by jej uniknąć, Józef z rodziną ucieka do Egiptu. U Łukasza nie ma mowy ani o krwiożerczych działaniach Heroda, ani o podróży do Egiptu.
To tylko parę pierwszych z brzegu rozbieżności czy wręcz sprzeczności. Oczywiście można by próbować je jakoś wyjaśniać, jednak próby uzgodnienia tych dwóch wersji muszą być karkołomne, albo wręcz niemożliwe: albo Józef i Maria mieszkali w Nazarecie, albo w Betlejem; albo Herod dokonał rzezi, albo nie; albo uciekali przed nią do Egiptu, albo nie. Trudno nie odnieść wrażenia, że jeden z autorów zmyśla. A może i obaj.
Zbieżność narracji z całościową wymową danej Ewangelii
No właśnie – drugi zasadniczy problem, na jaki wskazują badacze, jest taki, że opowieści o narodzinach Jezusa u obu autorów podejrzanie dobrze pasują do wymowy reszty danej Ewangelii. U Mateusza Jezus jest przedstawiony jako wyczekiwany król żydowski, przywódca Izraela – no więc jego rodowód wywodzi się od ojca narodu, czyli Abrahama, i idzie przez królów (a nie przez proroków). Jako przywódca jest kimś podobnym do Mojżesza (w dalszej części Ewangelii Mateusza Jezus wygłasza okazałe „Kazanie na górze”, niczym Mojżesz na górze przynosząc nowe Prawo; u Łukasza odpowiadający mu fragment jest krótki i chaotyczny, a poza tym całe zajście odbywa się na równinie, a nie na górze) – no i mamy podobną historię, w której na życie Jezusa dybie Herod, tak jak na życie Mojżesza dybał egipski faraon, zatroskany o swą władzę.
W Ewangelii Łukasza Jezus jest przedstawiony raczej jako prorok – więc rodowód od Dawida idzie przez proroka Natana, a nie przez Salomona i linię królewską; i jest prorokiem kierującym swe posłanie nie tylko do Izraela, lecz i do pogan – i stosownie do tego rodowód sięga Adama, ojca całego rodzaju ludzkiego; jak przystało na proroka, ma społeczne, by tak rzec, zacięcie – więc i do jego kołyski przybywają nie bogacze (ze Wschodu), lecz biedni pasterze (z pobliskich pastwisk), a on sam rodzi się w stajni, jak ostatni nędzarz.
Gdy weźmie się pod uwagę te fakty, trudno nie odnieść wrażenia, że nie tyle jeden z autorów przedstawia rzeczywisty przebieg wydarzeń, a drugi swobodnie fantazjuje, lecz że obaj dopasowują przedstawianą opowieść do jakichś uprzednich założeń, nie mających nic wspólnego z historyczną prawdą. Jak widać z powyższych przykładów, szczegóły opowieści o narodzeniu Jezusa są u każdego z autorów utkane, by tak rzec, z motywów dostępnych w mentalnym instrumentarium kultury żydowskiej końca I wieku, pod pozorem snucia opowieści o zdarzeniach przekazując idee ważne dla danego autora. Każdy potencjalny słuchacz czy czytelnik znał doskonale opowieści o Mojżeszu, Dawidzie i jego synach czy też o dokonaniach proroków; również aluzje dotyczące statusu społecznego danych postaci były całkowicie czytelne. Bazując na takim zestawie skojarzeń, ewangeliści swobodnie kształtują swoją opowieść, dobierając takie motywy, które będą współgrały z dalszą treścią ich utworu.
Co zostaje?
No dobrze, mógłby ktoś powiedzieć, to dotyczy spraw, w których ewangeliści się różnią, co jednak z kwestiami, w których obaj się zgadzają? Jest takich spraw rzeczywiście kilka: [1] imiona rodziców (Józef i Maria), [2] miejsce urodzenia (Betlejem, pomijając już to, dlaczego rodzice Jezusa tam się znaleźli), [3] miejsce, w którym spędził młodość (Nazaret), [4] orientacyjny czas narodzin (koniec panowania Heroda), oraz [5] to, że począł się bez udziału mężczyzny („z Ducha Świętego”). Otóż to, że obaj autorzy się co do pewnych spraw zgadzają, nie musi oznaczać jeszcze, że piszą o czymś, co w ich własnym mniemaniu miałoby być trafnym opisem historycznych faktów. Nim wyda się taki werdykt, wpierw należy przyjrzeć się, czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia z mechanizmem podobnym jak w poprzednim punkcie, czyli opartym o kody kulturowe wymyślaniem zdarzeń mających przekazać pewną ogólną wizję, z tą tylko różnicą, że w tym wypadku obaj autorzy mają tę samą ideę do przekazania.
Znakomitym przykładem takiej sytuacji jest drugie z wymienionych zdarzeń, czyli narodziny w Betlejem. Otóż w tym akurat punkcie obaj ewangeliści są zgodni, gdyż obaj chcą zaprezentować Jezusa jako zapowiedzianego Mesjasza, a – jak wiadomo – przepowiednia głosiła, że narodzi się on w Betlejem. Obaj mieli zatem ten sam teologiczny interes, jednak z drugiej strony musieli respektować powszechnie znaną tradycję, zgodnie z którą rodzina Jezusa wywodziła się z Nazaretu. W efekcie obaj na okazję narodzin „wyprowadzili” rodziców Jezusa z Nazaretu do Betlejem, z którym najprawdopodobniej nie mieli oni nic wspólnego. Oczywiście, efekt jest taki, że są spore problemy z wyjaśnieniami okoliczności, jakie podają. Mateusz, który bezceremonialnie wyprowadził Józefa z rodziną z Nazaretu do Betlejem na stałe, musiał potem jakoś wyjaśnić, skąd się wzięli w Nazarecie – pisze więc, że bali się panującego w Judei syna Heroda, a zatem wracając z Egiptu przenieśli się do Nazaretu, co nie brzmi szczególnie sensownie. Łukasz natomiast, jak wiadomo, podaje, że mieszkali w Nazarecie, a do Betlejem pojechali tylko na spis ludności. Jak wskazuje jeden z badaczy, opowieść zupełnie się kupy nie trzyma. Józef miałby jechać do Betlejem, bo wywodzi się z rodu Dawida, a rzekomo trzeba się zapisywać w mieście rodowym. Otóż nie mamy co prawda dokumentów jednoznacznie opisujących zastosowaną wówczas procedurę, jednak stosowanie się do zasady „każdy zapisuje się w mieście rodowym” wywołałoby przy przeprowadzaniu spisów powszechnych w Cesarstwie niesłychany chaos, bo bardzo wielu ludzi nie mieszkało na terenie pochodzenia; znane nam procedury innych spisów nakazywały, by zapisywać się w miejscu, w którym się mieszka i płaci podatki. Idea podróży jest zatem, biorąc pod uwagę naszą wiedzę o funkcjonowaniu Imperium, raczej wątpliwa. Poza tym jest problem z datowaniem. Łukasz podaje, że ów spis odbył się za czasów wielkorządcy Kwiryniusza, co nie zgadza się z informacją o narodzinach Jezusa za panowania Heroda: spis Kwiryniusza odbył się w 7 roku n.e., a Herod, niestety, zmarł w roku 4 p.n.e. Najwyraźniej ani Łukasz, ani jego czytelnicy nie mieli zbyt dokładnej wiedzy na temat tamtych czasów (odległych w końcu o prawie sto lat), i stąd mógł on kształtować swą opowieść w dość swobodny sposób.
Tak więc mimo iż obaj ewangeliści umieszczają narodziny Jezusa w Betlejem, mamy całkiem mocne podstawy do tego, by sądzić, iż nie przekazują tu historycznej prawdy. Cóż zatem zostaje z ich opowieści jako fakty, które można by uznać za wiarygodne? Pomijając na razie kwestię „poczęcia z Ducha” (omówię ją poniżej), można bezpiecznie przyjąć, że w odniesieniu do imion rodziców Jezusa, ich miejsca zamieszkania oraz orientacyjnego czasu narodzenia ewangeliści rzeczywiście przekazują prawdziwe informacje: najwyraźniej jeszcze w latach osiemdziesiątych powszechnie pamiętano, że Jezus urodził się pod koniec panowania Heroda, jego rodzice zwali się Józef i Maria, oraz że mieszkali w Nazarecie. I to wygląda rozsądnie z punktu widzenia historyka: takie podstawowe fakty rzeczywiście mogły zostać przechowane przez pamięć i nie zostać znacząco zniekształcone w ciągu kilkudziesięciu lat. Wszelkie zaś szczegóły, zwłaszcza bardzo nieznaczące (w rodzaju pasterzy) czy bajkowe (w rodzaju mędrców ze Wschodu), raczej w pamięci się zachować nie mogły, a skoro mamy dobre wyjaśnienie tego, skąd się mogły wziąć w opowieści (patrz punkt powyżej), to lepiej zachować wobec nich stosowny dystans.
Cudowne okoliczności narodzenia i dzieciństwa: uniwersalny motyw opowieści o bohaterze kulturowym
Tyle kwestie historii wąsko pojętej, zajmującej się oceną konkretnych źródeł. Jeśli jednak spojrzymy na rzecz z punktu widzenia historii antropologicznej, czyli takiej, która posługuje się narzędziami antropologii kulturowej do analizy i interpretacji źródeł, dostrzeżemy jeszcze jedną interesującą rzecz. Otóż przegląd opowieści o życiu dowolnego bohatera kulturowego (czyli człowieka, uważanego przez jakąś mniejszą lub większą społeczność za postać fundamentalną dla tożsamości danej wspólnoty) pokazuje, że stałym motywem takich opowieści są cudowne okoliczności urodzenia i nie mniej niezwykłe wydarzenia, w jakich owi bohaterowie biorą udział (czasem czynny) od maleńkości. By nie odchodzić nazbyt daleko od kręgu śródziemnomorskiego, weźmy Romulusa, założyciela Rzymu, oraz Heraklesa. Obydwaj nie są zwykłymi śmiertelnikami, lecz synami boga: Romulus – Aresa, a Herakles – samego Zeusa. Na życie obu od samego początku czyhają jakieś niegodziwe persony: maleńkiego Romulusa zgładzić nakazał lękający się o swą władzę Amulius, a na życie Heraklesa od początku dybała Hera, pragnąca usunąć corpus delicti niewierności swego boskiego małżonka. Herakles już jako dziesięciomiesięczne niemowlę zadusił gołymi rękami dwa węże, które miały zabić jego i jego brata, a Romulusa i jego brata Remusa własną piersią żywiła wilczyca.
I tak dalej. Gdzie nie zajrzymy, tam w opowieściach o bohaterach kulturowych znajdziemy mnóstwo takich cudownych i niezwykłych wydarzeń, znaków czy przepowiedni. Nic zatem dziwnego, że i pobożni żydzi z pewnej małej, ale prężnie rozwijającej się sekty pisząc o założycielu swego ugrupowania również nafaszerowali swe opowieści podobnymi motywami (jak widać z przykładów, niektóre są na ogólnym poziomie identyczne). I tu mamy właściwy kontekst dla ostatniej niewyjaśnionej kwestii, czyli „poczęcia z Ducha”. Takie „cudowne” poczęcie z istoty boskiej to, jak widać, częsty motyw w opowieściach o bohaterach kulturowych, nie ograniczający się bynajmniej do kręgu śródziemnomorskiego: boska interwencja przy poczęciu i/lub narodzinach to uniwersalny motyw opowieści mający podkreślić specjalny status danego bohatera. Ponadto, jak zwracają uwagę badacze, jest oczywiście pewien lokalny, judaistyczny smaczek: jak doskonale wiadomo, z przyjściem na świat wielu istotnych dla Izraelitów postaci, od Izaaka począwszy, były niekończące się kłopoty. Jak wyjaśniają bibliści, to sposób na wyrażenie idei, że przyjście na świat danego bohatera odbywa się dzięki specjalnej interwencji samego Boga, dzięki jego aktywnej łasce. Co prawda w tamtych przypadkach działa on za pomocą fizycznego rodzica, nic jednak nie stoi na przeszkodzie temu, by taka instancja pośrednicząca nie weszła w ogóle w grę. I takie jest, jak się wydaje, źródło tego motywu opowieści.
Theology fiction
Na powyższe ktoś mógłby powiedzieć: czyli co, ewangeliści bezczelnie kłamali? Jakżeż to możliwe? Do tego nieraz dołączy się jeszcze jakiś fundamentalista, który uzna, że zarysowane powyżej wyniki badań naukowych dotyczących opowieści o narodzeniu Jezusa są zniewagą dla jego wiary, pokrzykując przy tym, że nauka jest ograniczona, nie wie i nie może wiedzieć tego i owego, i tak dalej.
To oczywiście nieporozumienia. Żaden poważny biblista nie powie raczej, że teksty biblijne są kronikami historycznymi: owszem, mogą zawierać jakieś wiarygodne informacje historyczne, ale ich przekazywanie nie było celem autora biblijnego – zmierzał on raczej do zakomunikowania religijnie istotnego przesłania, do, jak to określają teolodzy, przekazania „zbawczego posłania”. Tak więc ewangeliści swobodnie kształtując swe opowieści nie kłamią z tego prostego względu, że przekazywanie historycznej prawdy po prostu ich nie interesuje. To, co chcą osiągnąć, to przekazanie swej religijnej czy też teologicznej wizji, a narzędziem jest tu coś, co ma sprawiać wrażenie historycznej opowieści, ale nią nie jest. Innymi słowy to, co uprawiają ewangeliści, to coś, co można by określić mianem theology fiction: tak jak w znanym gatunku literackim science fiction pisarze, opierając się na swojej znajomości nauki snują wyobrażone opowieści o przyszłości – podobnie ewangeliści, opierając się na swojej teologicznej wizji piszą pewną wyobrażoną opowieść z przeszłości.
Jednak to, że dla niezorientowanego odbiorcy opowieść może wyglądać prawdopodobnie, nie oznacza jeszcze, że jest prawdziwa – przynajmniej w sensie prawdy historycznej. Co prawda, nie jest też fałszywa – o ile tylko nie przypisuje się jej statusu opisu faktów historycznych.
Nauka a duchowy wymiar opowieści
Jaki jest jednak sens całej tej sprawy z punktu widzenia duchowości? Otóż wielu zapewne chętnie by przyznało, że opowieści o narodzeniu Jezusa mają sens zasadniczo teologiczny, będąc częścią wizji danego autora ewangelicznego – po tym jednak dodadzą, że oprócz tego są one historycznie prawdziwymi narracjami. Oczywiście można tak zrobić, jednak nadanie tym opowieściom statusu historycznie wiarygodnego przekazu bardzo łatwo może sprawić, że ich głęboki sens zniknie z pola widzenia, ustępując płytkiemu rozczulaniu się nad nieszczęsną dzieciną, emocjonowaniu się pasterzami, mędrcami i temu podobnymi znanymi nam doskonale akcjami.
Nowoczesne nauki historyczne, które pokazują, że prawie wszystko, co jest zawarte w opowieściach o narodzeniu Jezusa, to teologiczna fikcja, mogą mieć zatem duże znaczenie duchowe. Obnażając bezpodstawność roszczeń do historycznej wiarygodności, mogą pomóc spojrzeć na te opowieści jako na zbiory symboli, mające przekazać jakąś duchową prawdę. Historyczna fałszywość może być zatem, może trochę paradoksalnie, pomostem do duchowej prawdy. Jednak to, na czym ów duchowy sens tych opowieści miałby polegać, to już temat na osobny tekst.
Artykuł to nihil novi sub sole. Argumenty na które powołuje się autor, nawiązujące do teologii liberalnej (H. Gunkel, M. Dibelius, M. Kähler, R. Bultmann) i propagatorów laickiej interpretacji Pisma Świętego (Z. Poniatowski i Z. Kosidowski) zostały już dawno odparte. Naukowa dyskusja dotycząca historyczności Jezusa i Ewangelii trwa już ponad dwieście pięćdziesiąt lat. Biblistyka polska ma szczególne powody, by przypomnieć o polskim wkładzie w badania nad historycznością Ewangelii, ponieważ nestor polskich biblistów, ks. prof. Józef Kudasiewicz, przez kilka dekad porządkował dokonania zachodniej myśli biblijnej i na gruncie polskim skutecznie bronił zarówno wiarygodności Ewangelii, jak i osoby samego Jezusa.
Polecam lekturę tylko niektórych prac, które pomogą Autorowi artykułu uporządkować sobie niektóre wątpliwości:
J. Kudasiewicz, „Powstanie i historyczność Ewangelii w dyskusji soborowej”, RBL 21/1-2 (1968) 1-24. Podobny tekst ukazał się w tym samym roku w pracy zbiorowej opublikowanej w Krakowie; zob. J. Kudasiewicz, „Powstanie i historyczność Ewangelii”, Idee przewodnie soborowej Konstytucji o Bożym Objawieniu (red. K. Wojtyła [i in.]) (Kraków 1968) 121-152). Por. także: tenże, „Powstanie, historyczność i rodzaj literacki Ewangelii”, Wstęp do Nowego Testamentu (red. F. Gryglewicz) (Poznań 1969) 53-111; tenże, „Dawne i współczesne ujęcie historyczności Ewangelii”, AK 72 (1969) 427-444. 32 Zob. J. Kudasiewicz, Biblia – historia – nauka. Rozważania i dyskusje biblijne (Kraków 1978).
Pozdrawiam 🙂
Bardzo dziękujemy za ten komentarz, tym bardziej, że jest to pierwszy komentarz na naszej stronie – do tej pory czytelnicy zachowywali godną podziwu wstrzemięźliwość. Być może redakcja powinna pomyśleć o jakieś nagrodzie specjalnej dla autora pierwszego komentarza? Zobaczymy 🙂
Godna to i sprawiedliwa idea. 🙂 Największą jednak nagrodą byłoby dla mnie uzupełnienie artykułu o współczesne osiągnięcia polskiej, może być nawet lubelskiej biblistyki dotyczące rzeczonego tematu. 🙂 Ufam, a nawet jestem przekonana, że czytelnicy zrozumieliby z czego wynikają narracyjne/topograficzne/historyczne różnice dot. Ewangelii.
Bardzo dziękuję za ten komentarz i od razu spieszę wyjaśnić, że tekst nie miał na celu wnieść czegoś odkrywczego, a jedynie zwięźle, na użytek szerszej publiczności zreferować wyniki, które osobom obeznanym z stanem badań są od dawna doskonale znane. Jak rozumiem, zarzut jest taki, że tekst opiera się na starych badaniach, które zostały zdyskredytowane przez nowsze prace, m.in. te podane w załączonej bibliografii. – Otóż niestety z przykrością muszę wyznać, że nie nawiązuję do teologii liberalnej z pierwszej połowy XX wieku (czy nawet starszej), i to nawet nie dlatego, że to starocie, ile raczej dlatego, że interesują mnie prace o wyraźnie historycznym nachyleniu, powstające w ramach tzw. Jesus Quest, dążące do możliwie obiektywnego (czyli m.in. wolnego od teologicznych zniekształceń) ustalenia, co w przekazach ewangelicznych można uznać za wiarygodny historycznie opis faktów. Literatura, do jakiej nawiązuję, pochodzi w większości z lat dziewięćdziesiątych, i obawiam się, że z punktu widzenia tych najnowszych badań to te pozycje wymienione w załączonej bibliografii (najnowsza pochodzi z roku 1978, pozostałe są jeszcze starsze) są wysoce przestarzałe, a zawarte tam tezy –„dawno odparte”.
Nie chodzi tu jednak o to, by licytować się na daty publikacji opracowań, które się czytało. Autor tekstu sam jest historykiem, i nie musi czekać, aż jakieś autorytety objawią mu, co ma myśleć na temat źródeł i faktów, które one opisują – może sam ocenić argumenty i sposoby podejścia, jakie prezentują jego koledzy po fachu. A koledzy po fachu – wnikliwie i rozsądnie – twierdzą i argumentują tak, jak to zostało pokazane w tekście, zaś zgoda w tych kwestiach jest tak szeroka, że obejmuje nie tylko takich innowatorów, jak John Crossan, ale nawet tak zachowawczych badaczy, jak John Meier.
Z historycznego punktu widzenia sprawa jest zatem jasna, i nie sądzę, by było tu o co kruszyć kopie. Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto z jakichś tam pozamerytorycznych względów będzie karkołomnie usiłował dowodzić, że Jezus z pewnością urodził się w Betlejem, a rozbieżności między narracjami to kwestia innych zainteresowań autorów. Taka egzotyka to rzecz spotykana; ostatnio słyszałem na przykład o kimś, kto twierdzi, że „ta historia z Księgi Rodzaju to nie żadna metafora, Adam i Ewa istnieli naprawdę” 😀 No więc jak się chce, to można, ale poważni badacze mają do tego typu wyskoków dość duży, że się tak delikatnie wyrażę, dystans 🙂
Tak czy siak, również pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję za te uwagi.
Udany, przejrzysty i godny polecenia tekst Autora.
Pozwolę sobie jednak nie zgodzić się w jednej kwestii, mianowicie z pojęciem i zarazem tytułem artykułu – „theology fiction”. Jeżeli dobrze zrozumiałem, Autor nie zgadza się (w niniejszym artykule) ze stwierdzeniem, że ewangeliści (wprost) kłamali. Wskazuje, że stworzyli wspomnianą powyżej „theology fiction”.
Otóż w moim odczuciu, to, co zrobili ewangeliści jest właśnie bezczelnym kłamstwem. Termin „fikcja”, tak jak go rozumiem, posiada zarówno wartość logiczną prawdziwą (fikcja jest prawdziwa wobec przedstawionego w niej świata możliwego), jak i wartość fałszywą (fikcja jest fałszem względem rzeczywistości, w której żyjemy). Tworząc, jak najbardziej świadomie, fikcję, ewangeliści tworzyli więc nie-prawdę, a więc fałsz względem rzeczywistości, w której żyjemy.
Co więcej kwestia skutków i motywów. W sytuacji gdy autor dzieła tworzy fikcję celem stworzenia formy rozrywki dla czytelnika – wszystko w porządku. Kiedy jednak autor tworzy fikcję, która ma stanowić, bądź co gorzej stanowi narzędzie potwornej manipulacji i sprawowania władzy nad dziesiątkami milionów istnień ludzkich – wtedy jest bardzo nie w porządku.
Proszę Autora o rozwianie przedstawionych wątpliwości i serdecznie pozdrawiam.
Dziękuję za ten komentarz. Zasadniczym powodem, dla którego nie określam fikcji wygenerowanej przez ewangelistów mianem kłamstwa jest mój pogląd na naturę języka używanego w kontekstach religijnych, a przynajmniej na część jego użyć, mianowicie mitycznych. Ewangeliści konstruują pewien mit, a mit jest to opowieść, która ma zadanie przekazać jakieś religijnie istotne treści. Używając kategorii Wittgensteinowskich można powiedzieć, iż gramatycznie (na powierzchni języka) wygląda jak opis przeszłych faktów, jednak reguły rządzące jego użyciem są inne, w związku z czym nie jest to opis (lecz właśnie mit). W efekcie nie można doń stosować kategorii prawdy i fałszu, przynajmniej w takim sensie, w jakim sprawozdanie z jakiegoś zdarzenia jest prawdziwe bądź fałszywe.
Inaczej rzecz ujmując, o kłamstwie można mówić wtedy, gdy ktoś świadomie chce wprowadzić innych w błąd, a nie widzę żadnych powodów, by sądzić, iż ewangeliści świadomie chcieli kogoś oszukać. Z tego, co mi wiadomo, pisali nie dla ludzi chcących się dowiedzieć czegoś o przeszłych zdarzeniach, lecz poszukujących religijnego przesłania, które umożliwi im kształtowanie swego życia. Poza tym, jak wskazuję w tekście, o faktach z wczesnych lat życia Jezusa po prostu nie wiedzieli właściwie nic, co właśnie czyni możliwym swobodne fantazjowanie, jakiemu się oddali. – Oczywiście mogę się mylić, ale żeby to stwierdzić, musiałbym najpierw dowiedzieć się, jakie mamy podstawy, by sądzić, że ewangeliści mieli zamiar świadomie wprowadzać kogoś w błąd.
Z drugiej jednak strony to, że gramatycznie opowieść ta wygląda jak sprawozdanie z faktów, może zmylić kogoś, kto nie rozumie natury religijnego użycia języka. Jednak dziś na ten temat wiemy już tak dużo, że ktoś, kto – jak w komentarzu powyżej, sygnowanym przez „M.” – upiera się przy tym, iż są to prawdziwe opisy przeszłych faktów, rzeczywiście ociera się o kłamstwo. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wprawdzie wydawać, iż ludzie ci są po prostu niedouczeni, ale – jak trafnie zauważył kol. marval przy okazji recenzji książki Boenhoffera – znakomicie zdają sobie sprawę z tego, że część religijnych użyć języka ma inny charakter, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Kiedy zatem w Ewangelii mamy słowa Jezusa, który nie tylko zakazuje krzywdzenia innych, ale nawet żywienia względem nich gniewu, to usłyszymy od nich, że to „hiperbole”, „retoryczne akcenty”; kiedy jednak ktoś powie, że opowieści o tym, jak Jezus chodził po wodzie albo do jego kołyski przybyli mędrcy ze Wschodu to bajki, zaraz podnoszą wrzask. Można zatem o nich zasadnie powiedzieć, że kłamią, choć w pierwszym rzędzie oczywiście oszukują samych siebie – albo inaczej: tak głęboko zaangażowali się w okłamywanie innych, że w końcu zakłamali też samych siebie.
Cóż, nie od dziś wiadomo, że po ludziach głęboko zanurzonych w oficjalnym chrześcijaństwie raczej trudno oczekiwać intelektualnej uczciwości 🙂