Popularność praktyk duchowych luźno związanych z tradycyjnymi instytucjami religijnymi (bądź w ogóle od takich związków wolnych) to jeden z charakterystycznych trendów w religijności na Zachodzie w ostatnich dziesięcioleciach; już ponad 20% Amerykanów deklaruje się jako osoby „uduchowione, lecz nie religijne” (spiritual but not religious). Zwolennicy takiego sposobu podejścia niekiedy konstruują swoją tożsamość wręcz przez negację tradycyjnych religii. Manifestem takiej postawy jest jedna z najnowszych książek przedstawicieli nowego ateizmu – Przebudzenie Sama Harrisa.
Sam Harris (ur. 1967) to jedna z kluczowych postaci zaliczanych – obok Richarda Dawkinsa, Daniela Dennetta i nieżyjącego już Christophera Hitchensa – do nurtu tzw. nowego ateizmu. Sławę zyskał książką Koniec wiary: religia, terror i przyszłość rozumu, napisaną pod wpływem wydarzeń z 11 września 2001 roku, w której poddał surowej krytyce religie monoteistyczne kręgu śródziemnomorskiego, wskazując, że są one z jednej strony irracjonalne, a z drugiej, z uwagi na wprost proporcjonalną do braku racjonalności nietolerancję, groźne społeczne, zwłaszcza w czasach istnienia broni masowej zagłady. W odróżnieniu jednak od swych kolegów z grupy „Czterech Jeźdźców”, Harris przyjmuje bardziej zniuansowany stosunek do spraw związanych z religią (dystansuje się nawet od terminu „ateizm”, mówiąc: „Sądzę, że nie potrzebujemy słowa ‚ateista’, podobnie jak nie trzeba nam terminu na oznaczenie osoby, która odrzuca astrologię”). Wskazuje bowiem, że wiele z nich (w szczególności religie Wschodu) niesie prawdy o naturze umysłu, doświadczenia i osiągnięciu szczęścia – prawdy, które mają jak najbardziej rozsądny i weryfikowalny charakter.
„Mistycyzm jest całkowicie racjonalny, podczas gdy religie – nie”
jak to zwięźle ujął w swej pierwszej książce. Przebudzenie jest rozwinięciem tego zarysowanego w ostatnich rozdziałach Końca wiary stanowiska.
Duchowość bez religii
Sednem podejścia Harrisa jest zatem odróżnienie duchowości od religii i pokazanie, że ta pierwsza może znakomicie funkcjonować niezależnie od tradycji religijnych wraz z wszystkimi obciążeniami, jakie są dla nich charakterystyczne. Duchowość rozumie Harris jako posiadanie pewnych specyficznych doświadczeń, wyrażanych na przykład za pomocą sformułowań „bycie częścią wszechogarniającej miłości, uniesienie, szczęśliwość, wewnętrzne światło”. Duchowość należy odróżnić od religii – powiada – gdyż przedstawiciele różnych religii, jak również osoby niezwiązane z żadną w ogóle religią posiadają tego typu doświadczenia, co oznacza, iż – przynajmniej u swego sedna – są one czymś niezależnym od rozmaitych sprzecznych ze sobą doktryn religijnych, w kategoriach których zwykło się je interpretować. Założyciele wielkich religii i ich uczniowie mieli zapewne tego typu doświadczenia i próbowali je przekazywać innym, jednak rozsądne próby wdrażania innych we własne osiągnięcia doznaniowe szybko zostały przykryte grubym płaszczem „religianctwa”, jak to wdzięcznie określa Harris: irracjonalnych koncepcji dotyczących struktury świata czy życia po śmierci, pustych rytuałów, płciowego bądź grupowego szowinizmu czy też zwykłych zabobonów i magii. Dotyczy to szczególnie śródziemnomorskich monoteizmów, które – jak podkreśla – opierają się na wierze: od wyznawców wymaga się tam rzeczywiście wiary, często w wierutne bzdury, i głosi przy tym, że to właśnie owa wiara ma prowadzić do wiecznej szczęśliwości.

Wiara i irracjonalność to jednak sprawy, z którymi poprawnie rozumiana duchowość nie ma nic wspólnego. W wielu tradycjach duchowych, zwłaszcza wschodnich, niczego nie każe się przyjmować na wiarę, i przede wszystkim nie każe się tam wyznawać jakichś poglądów na temat struktury świata. Buddyjskie czy hinduskie nauki duchowe, powiada Harris, to empiryczne i sprawdzalne prawdy na temat umysłu – jego działania, genezy poczucia szczęścia i nieszczęścia, jak również instrukcje treningu, które każdy może przebadać sam, nie czekając na wyniki tej operacji aż do wyimaginowanego życia pozagrobowego.
Co więcej, w sukurs dawnym religiom Wschodu idą najnowsze badania nad umysłem. Harris obficie przywołuje w swej książce rozmaite wyniki najnowszych badań, które jego zdaniem dostarczają naukowego potwierdzenia prawd od dawna już znanych osobom podążającym ścieżką duchowego rozwoju. I tak na przykład sednem duchowych nauk wielkich tradycji jest teza, iż zasadniczym sposobem na osiągnięcie duchowych doświadczeń jest – jak to określa Harris – „transcendencja poczucia własnego ja”, czyli pozbycie się złudnego poczucia, iż istnieje coś takiego jako odrębne, samodzielne „ja”, ego będące ośrodkiem myślenia, doświadczenia i działania. Jest to rzecz znakomicie znana z introspekcji wszystkim praktykującym medytację, jednak znajduje interesujące poświadczenie ze strony badań nad umysłem, choćby nad świadomością osób, które przeszły kalozotomię, czyli przecięcia spoiwa łączącego półkule mózgu. Eksperymenty wskazują, że prawa półkula, mimo iż – z uwagi na brak możliwości językowej komunikacji – nie może przedstawiać swojego punktu widzenia, niewątpliwie jest świadoma:
Stanowi to problem nie do pokonania dla poglądu, który mówi, że w każdym z nas tkwi pojedyncze, niepodzielne „ja” – a co dopiero nieśmiertelna dusza. Idea duszy rodzi się z poczucia, iż cechami naszej subiektywności są jedność, prostota i integralność, w jakiś sposób wykraczające poza biochemiczny mechanizm ciała. Jednak zjawisko rozszczepionego mózgu dowodzi, że tę subiektywność można całkiem dosłownie przeciąć na dwie części (s. 81).
Inna rzecz znakomicie znana adeptom życia duchowego to fakt, że medytacja jest ważnym, a wręcz kluczowym środkiem rozwoju duchowego – przezwyciężania złudzenia „ja”, osiągania oświecenia, poczucia spełnienia i szczęścia. Opinię tę potwierdzają rozmaite badania nad umysłem osób regularnie medytujących. Banałem jest już stwierdzenie, że medytacja zmniejsza poziom stresu, niepokój, depresję, neurotyczność i reaktywność emocjonalną, zwiększa empatię i ogólnie posiada „prospołeczny” wpływ. Badania pokazują, że nasza świadomość w życiu codziennym nieustannie przeskakuje od jednej rzeczy do innej, zwykle niemającej związku z tym, co rzeczywiście w danej chwili robimy, i – jak pokazują badania – taki mechanizm sprawia, że czujemy się mniej zadowoleni, nawet jeśli myślimy o czymś przyjemnym: „ludzki umysł to umysł błądzący, a błądzący umysł to umysł nieszczęśliwy”. Oczywiste jest zatem, dlaczego medytacja, dla której sprawą podstawową jest trening uważności, zwiększa subiektywne poczucie szczęścia i zmniejsza negatywne reakcje na ból i inne nieprzyjemne doznania.
Duchowość zatem – powiada Harris – należy wyraźnie oddzielić od religii: można pracować nad własnym umysłem i zmieniać swoje doświadczenie świata zupełnie niezależnie od wiary w religijne doktryny, i – co kluczowe – są to operacje, które może zaakceptować każdy rozsądny człowiek, jako że nie ma tam nic, co urągałoby racjonalności, a wręcz przeciwnie.
Religie nie są równe
Innym ważnym motywem książki Harrisa jest podkreślanie istotnych różnic między różnymi tradycjami religijnymi. Nawet jeśli ostatecznie przedstawiciele wszystkich tradycji religijnych mieli dostęp do zasadniczo tego samego rodzaju doświadczeń duchowych, nie oznacza to jego zdaniem, że wszystkie tradycje równie dobrze potrafią zainteresowanych do takich doświadczeń doprowadzić. Widać to szczególnie dobrze, gdy zestawi się religie Wschodu, jak buddyzm czy pewne wersje hinduizmu, z religiami Zachodu, takimi jak chrześcijaństwo czy islam:
Mimo iż nauki buddyzmu i adwajtawedanty są zakorzenione w mniej lub bardziej konwencjonalnych religiach, to jednak zawierają w sobie empiryczne, niezależne od wiary spostrzeżenia na temat natury świadomości. Można praktykować buddyjską medytację i oddawać się introspekcji adwajtawedanty, i nie wierzyć jednocześnie w prawo karmy czy cuda przypisywane hinduskim mistykom. Natomiast aby postawić stopę na chrześcijańskim gruncie, należy wpierw zaakceptować zestaw nieprzekonujących twierdzeń na temat życia Jezusa i pochodzenia Biblii; to samo, biorąc poprawkę na kilka mniej istotnych szczegółów, można powiedzieć o judaizmie i islamie (s. 32-33).
Niektórzy przedstawiciele zachodnich tradycji doszli do podobnych wyników, co mistrzowie Wschodu, co widać choćby w twórczości mistrza Eckharta. Jednak w odróżnieniu od religii wschodnich nie dość, że nie spotkało ich za to uznanie w ramach własnej tradycji, to jeszcze byli szykanowani i prześladowani. Harris celnie podsumowuje tę różnicę między Wschodem a Zachodem:
Gdyby Eckhart pożył nieco dłużej, niemal na pewno zostałby za swe nauki wywleczony na ulicę i spalony żywcem. Oto znamienna różnica pomiędzy chrześcijaństwem a buddyzmem (s. 32).
Relacja między tradycjami duchowymi Wschodu i Zachodu jest – powiada Harris – podobna do relacji między medycyną Wschodu i Zachodu. O ile jednak w kwestiach medycznych to Zachód zdecydowanie odnosi sukces, a Wschód może zaproponować jedynie nieliczne intuicje, które przechodzą surowy test obiektywnej konfrontacji z doświadczeniem, to w przypadku duchowości szala wyraźnie przechyla się na stronę Wschodu:
Nie twierdzę, że większość buddystów i wyznawców hinduizmu to doskonali, wyrobieni kontemplatorzy. Ich tradycje są źródłem podobnych patologii, jak te, które obserwujemy w innych religiach: dogmatyzmu, antyintelektualizmu, trybalizmu, zaświatowości. Nie sposób jednak przecenić empirycznych różnic pomiędzy najważniejszymi naukami buddyzmu i adwajtawedanty a zachodnich religii monoteistycznych. Drogą wschodniej duchowości kroczy się, okazując po prostu zainteresowanie naturą własnego umysłu (…) i zwracając baczną uwagę na doświadczenie chwili obecnej. Nie trzeba w nic wierzyć. Nauki buddyzmu i adwajtawedanty można potraktować jak podręczniki laboratoryjne albo zapiski badaczy, w których zawarto szczegółowe wyniki dociekań empirycznych nad naturą ludzkiej świadomości (…) [Natomiast] Biblia i Koran jako podręczniki kontemplacyjnego zrozumienia są do niczego. Wiedza, którą można znaleźć na kartach obu tych ksiąg, nie wiedzą z najwyższej półki, w dodatku ginie po wielokroć przygniatana zabobonem i barbarzyńską brutalnością (s. 42)
Harris spośród wschodnich tradycji najbardziej ceni dzogczen, jeden z nurtów buddyzmu tybetańskiego. Preferencja ta może się wydawać cokolwiek zaskakująca, bo spośród wielu, bardzo skądinąd zróżnicowanych odłamów buddyzmu, to właśnie szkoły tybetańskie mogą słusznie uchodzić za jedne z najbardziej obciążonych solidną dawką „religianctwa”, by użyć określenia samego Harrisa – przywiązania do dziwacznych rytuałów, „zaświatowych” koncepcji czy też zwykłych zabobonów. Harris uważa jednak, że w odróżnieniu od innych podejść buddyjskich w dzogczen naukę o naturze umysłu i techniki pracy nad świadomością wykłada się z niezwykłą precyzją, nie zostawiając niczego przypadkowi czy domyślności uczniów – a przynajmniej tak jest w przypadku nauczyciela, którego ceni najbardziej, niejakiego Urgjena Rinpocze. Ostatecznie nie odmawia jednak znacznej wartości innym szkołom, w tym therawadzie czy rozmaitym wersjom mahajany.
Wolność od religii?
„Przebudzenie” Sama Harrisa to niewątpliwie ważna i wartościowa publikacja, szczególnie w Polsce, gdzie wciąż jeszcze duchowość albo uważa się za sferę monopolu religii instytucjonalnej, albo za coś związanego z jakimiś dziwacznymi praktykami, zabobonami i okultyzmem (i trudno doprawdy powiedzieć, która z tych opinii jest gorsza). Harris ze swadą i rozmachem pokazuje, jak wygląda duchowość z naukowego punktu widzenia, oraz że można przejąć pewne praktyki zarezerwowane dotąd dla religii i uprawiać je ignorując cały doktrynalno-rytualny bagaż, jaki towarzyszy im w tradycyjnych religiach.
Nie znaczy to oczywiście, że cała zawartość książki jest bez zarzutu. Wynoszenie pod niebiosa dzogczen i twierdzenie, że przewyższa wszystkie szkoły buddyjskie trąci przesadą, i nic tu nie zmienia fakt, że Harris ma wieloletnie doświadczenie w praktykowaniu wipassany, jak również introspekcji w duchu wedanty. Sam zresztą przyznaje, że inni znani mu nauczyciele dzogczen nie byli aż tak klarowni, jak Urgjen, a poza tym bez sporego treningu uważności, na jaki kładzie się największy nacisk w innych szkołach, ostre jak brzytwa nauki dzogczen mogą być przez adepta zupełnie niezrozumiane i tym samym bezużyteczne. Cieszyć się zatem należy, że Harrisowi udało się trafić na kogoś, kto tak precyzyjnie wyjaśnił mu cel praktyki medytacyjnej, nie oznacza to jednak, że w innych szkołach nie ma równie doskonałych nauczycieli i równie precyzyjnych nauk – po prostu nie miał okazji na nie trafić.
Inna rzecz, która budzi pewne wątpliwości, to pozycja nauczyciela w praktyce duchowej. Harris kładzie duży nacisk na to, że praca pod kierunkiem dobrego nauczyciela jest kluczowa, i sporo miejsca poświęca na uświadamianie czytelników, jakie zagrożenia mogą tu czyhać, oraz czego po mistrzu należy się spodziewać, a czego nie. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że ulega tu w jakimś stopniu nachalnej autoreklamie, jaką zwykli uprawiać zwłaszcza przedstawiciele buddyzmu tybetańskiego, którzy głoszą, że, kolokwialnie rzecz ujmując, „bez guru ani rusz”. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że kontakt z mistrzem w praktyce duchowej jest zbędny: po wejściu na pewien poziom kontakt z osobą o odpowiednim doświadczeniu jest bardzo ważny, a być może nawet konieczny; nie oznacza to jednak, że osoba dążąca do duchowego rozwoju ma nieustannie „wieszać się” na jakimś mistrzu, a jej droga rozwoju ma polegać głównie na poszukiwaniu idealnego guru. Dążenie do oświecenia to indywidualny wysiłek, i nawet jeśli pomoc z zewnątrz jest niezbędna, to jednak cały ciężar spoczywa właściwie na praktykującym – nikt niczego za niego nie zrobi.
I to jest chyba jedyny poważny zarzut, jaki można wysunąć względem książki Harrisa: jej autor głosi „duchowość bez religii”, w praktyce jednak jego własna praktyka duchowa jest znacząco powiązana z pewnymi instytucjami religijnymi, mianowicie z instytucją „guru” i całym jej kontekstem w formie tybetańskiej. Owszem, są to instytucje buddyjskie, pod wieloma względami o niebo lepsze od tego, co proponują główne wyznania chrześcijańskie (tolerancyjne, wolne od centralizmu, biurokracji udającej „duchowość” itp. itd.) – tym niemniej każdy, kto choć trochę przyjrzał się samozadowoleniu i próżności tybetańskich mistrzów, bezmyślnej czci, jaką otaczają ich uczniowie (zwłaszcza zachodni) czy też czczej paplaninie, jakiej często się oddają (żywo przywodzącej na myśl klimat niedzielnych kazań), może mieć trudności w oparciu się wrażeniu, że jednak niezbyt daleko jesteśmy od tych wszystkich patologii, jakie znamy z religijności Zachodu. Innymi słowy, po tak krytycznej i dociekliwej osobie, jaką jest Harris, należałoby spodziewać się jednak trochę więcej.
Nie zmienia to jednak faktu, że „Przebudzenie” jest książką ciekawą i wartościową. Zachęcam zatem do lektury – i oczywiście do dyskusji.
*****
Sam Harris, Przebudzenie: duchowość bez religii, przeł. J. Żuławnik, Łódź: Galaktyka 2015, stron 250.