Brad Warner, „Bóg nie istnieje i jest zawsze z tobą” – recenzja

Buddyzm to religia bez Boga czy też bogów. Czy jednak odpowiednio rozumiane pojęcie Boga nie byłoby odpowiednim sposobem na wyrażenie tego, co buddyzm zen ma do powiedzenia na temat natury rzeczywistości? Na to i wiele innych pytań próbuje odpowiedzieć w swej najnowszej książce kontrowersyjny amerykański nauczyciel zen, Brad Warner.

Brad Warner z plakatem promującym jego pierwszą książkę pt. „Hardcore Zen”

Brad Warner (ur. 1964) pochodzi z Ohio i jest nauczycielem zen w szkole soto, uczniem Roshiego Gudo Nishijimy, a poza tym, od wielu lat, gitarzystą basowym w różnych punkowych zespołach. Jest on, by tak rzec, buddystą zen czystej wody, tzn. w odróżnieniu choćby wspominanego już niejednokrotnie na naszych łamach Willigisa Jaegera nie wychodzi z kręgu chrześcijańskiego i nie stara się łączyć chrześcijaństwa z zen. Mimo to w swej twórczości wyraźnie próbuje włączyć w tradycję zen pewne elementy pochodzące z tradycji Zachodu. Książka Bóg nie istnieje i jest zawsze z tobą stanowi doskonały przykład tego sposobu podejścia. Wychodząc od tego, czego nauczył się w trakcie wieloletniej praktyki zen, Warner bezlitośnie krytykuje wszelkie teistyczne tradycje religijne, zarówno zachodnie, jak i wschodnie (jak np. hinduizm), zarazem jednak starając się powiedzieć, że pewne właściwe im sposoby mówienia i intuicje są trafne. Efektem jest książka wielowymiarowa, poruszająca dużo rozmaitych tematów, napisana z charakterystycznym dla autora, cokolwiek punkowym poczuciem humoru, pełnym dosadnych kpinek z różnych napuszonych osób i instytucji, ale też i z samego siebie.

Bóg nie istnieje…

Przede wszystkim Warner stanowczo odrzuca obraz Boga właściwy głównym nurtom tradycji teistycznych, zarówno w wersjach zupełnie prymitywnych, typowych choćby dla amerykańskiego ewangelikalizmu, jak bardziej subtelnych. Bóg nie jest zatem, powiada Warner, jakąś istotą poza światem, obdarzoną wszechmocą, wszechwiedzą i innymi wszechcechami. Przypisywanie Bogu atrybutów jest ograniczaniem go, a jest on przecież – jak głosi nauczanie tych tradycji – nieskończony, tak więc takie zabiegi z konieczności muszą wprowadzać w błąd. Warner z aprobatą przywołuje chrześcijańskich apofatyków, którzy głosili, iż o Bogu nie można powiedzieć nawet tego, że istnieje:

Eriugena mówi, że Bóg nie istnieje, bo jest poza istnieniem. Powiedzieć, że istnieje, to umieszczać go w przeciwstawieniu do tego, co nie istnieje. Lecz jeśli Bóg naprawdę jest Bogiem, to nie mogą krępować go takie kategorie jak istnienie i nieistnienie (s. 34).

Teza, że Bóg nie istnieje, okazuje się zatem całkiem ortodoksyjnym elementem chrześcijaństwa (i innych religii monoteistycznych). To, co ludzie mówią o Bogu, głosząc na prawo i lewo, iż „Bóg chce od nich tego” albo „nakazał im tamto”, to tylko ich małostkowe fantazje, próba okiełzania lęku przed tym, co nieznane i nieprzewidywalne. Warner pisze:

Byłoby miło móc wierzyć, że gdzieś tam istnieje Bóg, a my możemy po prostu zapytać go, co mamy robić, on zaś udzieli nam odpowiedzi. Niestety, to nie działa w ten sposób. Nie sądzę, by taki Bóg istniał, choć wierzę w Boga (s. 227).

Wrażenia nie robią też na nim bardzo lubiane w różnych tradycjach religijnych (także w buddyzmie) opowieści o cudach. Nie chodzi mu jednak o to, że niewytłumaczalne zjawiska nie istnieją, czy też że świadectwa na ich temat są zwykłymi oszustwami. Wręcz przeciwnie, z chęcią przyznaje, że wielu rzeczy dotyczących funkcjonowania wszechświata, w tym właściwie wszystkich zasadniczych, nie wiemy i być może nigdy nie będziemy wiedzieć. Błąd tkwi w tym, że niewytłumaczalnym zdarzeniom czy też osobom, które biorą udział w ich powstawaniu, w sposób zupełnie nieuprawniony przypisuje się jakieś doniosłe znaczenie:

Postawa Dogena wobec mocy nadprzyrodzonych jest podobna do podejścia, które wyraził swego czasu nieżyjący już brytyjski autor Christopher Hitchens. Był on gotów przyznać, że być może Jezus narodził się z dziewicy, czynił cuda i zmartwychwstał. Jednak nawet jeśli to wszystko prawda, nadal nie przekonywało go, że to, co mówił Jezus, było ważne. Muszę się z tym zgodzić. Wielu ludzi przywiązuje ogromną wagę do tego, co mają do powiedzenia znani aktorzy. Jednak to, że ktoś jest bogaty i utalentowany nie oznacza, że ma odpowiedź na wszystko. Podobnie czyjaś zdolność do chodzenia po wodzie nie musi oznaczać, że ten ktoś zna najgłębsze prawdy o wszechświecie (…) Zaprzeczanie prawu przyczyny i skutku pozwala nam wierzyć w cuda i magię. Ale w buddyzmie nie ma cudów. Nie ma też magii. Owszem, mogą istnieć nie do końca dla nas zrozumiałe aspekty przyczyny i skutku. Ktoś, kto potrafi sprytnie manipulować tymi aspektami, może sprawiać wrażenie, że jest cudotwórcą. Lecz taka osoba nie uczyni więcej „cudów” niż Hiszpanie, którzy wystraszyli Indian „magią” prochu strzelniczego (s. 169, 171).

Nie więcej poważania ma Warner dla „świętych” pism, w tym buddyjskich. Wiedzy o Bogu nie czerpie się z książek, powiada, mówią one tylko, co inni ludzie o nim sądzili.

Co do wiarygodności świętych pism, wierzę w tylko jedno – to, w którym Budda mówi „nie kierujcie się wiadomością ze świętych pism”. Tak na marginesie, jest to fragment z Kalama Sutty. Ale wierzę w te słowa nie dlatego, że wypowiedział je Budda. Wierzę w nie, bo mają sens” (s. 165).

Od tradycji teistycznych odstręcza go wreszcie właściwy im duch sekciarstwa, podszyty głęboką niepewnością. Chrześcijaństwo, judaizm i islam różnią się trzeciorzędnymi szczegółami, a mimo to ich wyznawcy gotowi są w każdej chwili wyrzynać się nawzajem właśnie z powodu tych nieistotnych różnic. Wierni tych wyznań, powiada, są niczym fani Godzili na zlocie miłośników filmów o potworach, którzy zamiast cieszyć się towarzystwem podobnych sobie wariatów wykłócają się o absurdalne drobiazgi. Wszystkiemu temu towarzyszy nachalne nakłanianie innych, by przyjęli ich wiarę:

Od osób wierzących zawsze silnie odstręczało mnie to, że desperacko pragnęli przekonać do swej wiary innych. Takie podejście wydaje się wynikać z głębokiej niepewności. Jak gdyby sądzili, że to, w co wierzą może być prawdziwe wyłącznie wtedy, gdy przekonają do tego wszystkich innych. (…) moi nauczyciele zen nigdy nie wydawali się chętni, aby udowadniać, że mieli jakieś wielkie doświadczenie przebudzenia (s. 75-76).

…i jest zawsze z Tobą

Powyższy opis mógłby sugerować, że Warner jest jakimś twardogłowym ateistą. Jednak choć rzeczywiście od czasu do czasu przywołuje z aprobatą takich autorów jak Richard Dawkins czy wspomniany już Christopher Hitchens, to nie we wszystkim zgadza się z nimi. Najkrócej rzecz ujmując, w odróżnieniu od ateistów uważa, że niematerialne aspekty wszechświata są równie realne, co materialne, oraz że owe niematerialne aspekty można nazywać Bogiem.

„Bóg” to zatem dla Warnera inna nazwa Wszechświata, czy przynajmniej pewnego jego aspektu. To nazwa czegoś, co jest bardziej nami, niż my sami – jak zwykł mawiać, przytaczając słowa jednego ze swych nauczycieli. Nie jest to jednak, jak uważa, stanowisko, które zwykło się określać mianem panteizmu. Pierwszy powód jest taki, że panteiści, utożsamiając Boga z całością rzeczywistości, jednocześnie sądzą, że owa rzeczywistość jest nam zasadniczo znana – wiemy o niej wszystko, co istotne, a nawet jeśli czegoś nie wiemy, to z pewnością mieści to w ramach, jakie wyznacza nasza aktualna wiedza. Otóż nie – powiada Warner: buddyjskie nauczanie i praktyka, zwłaszcza w wersji proponowanej przez zen, ciągle kładzie nacisk na to, że rzeczywistość wykracza poza nasze pojęcia i sposoby myślenia. Są one tylko narzędziami, które wytwarza nasz umysł, abyśmy mogli sobie radzić na co dzień, dzieląc świat na małe kawałeczki, którymi łatwo można operować. Są one praktycznie niezbędne, ale nie oddają prawdziwej natury rzeczywistości – są w najlepszym razie mniej lub bardziej nieudolnymi uproszczeniami. Duchowość buddyjska w jego rozumieniu nie jest zatem – odwrotnie niż dla tzw. panteistów – wyrazem triumfalnego zapanowania nad światem, lecz wręcz przeciwnie – pokornym uznaniem, że wykracza on poza ramy naszego myślenia, i zawsze będzie wykraczał.

Rzeczywistość nie zatem czymś, co możemy zamknąć w naszych zgrabnych pojęciowych przegródkach, nie jest czymś, co możemy ogarnąć rozumem. Nie oznacza to jednak, że jest ona nieosiągalna. To, czego nie jest w stanie dokonać intelekt, może osiągnąć cierpliwie ukształtowane doświadczenie. I to jest druga różnica między duchowością buddyjską a panteizmem: panteizm jest intelektualną gierką ludzi zapatrzonych w ukształtowane przez siebie pojęcia, buddyzm zaś dąży do rzeczywistego doświadczenia:

Większość religii próbuje wyjaśniać prawdę, a następnie nalega, abyśmy zgodzili się z tym wyjaśnieniem. W buddyzmie nie jesteśmy szczególnie zainteresowani wyjaśnianiem prawdy. Interesuje nas jej przeżywanie (s. 88).

W innym miejscu, dystansując się od powszechnych opinii w stylu „buddyzm jest religią jak każda inna” albo „buddyzm nie religią, to system filozoficzny”, pisze:

Buddyzm nie jest dla mnie ani religią, ani filozofią. Jest praktyką i podejściem. To coś, co robisz (medytacja), wytwarza całkowicie inne spojrzenie na życie w ogóle. Spojrzenie to wpływa na wszystko, co robisz (s. 96).

Tym zatem, co proponuje buddyzm, jest praca nad własnym doświadczeniem, zmierzająca do tego, by rzeczywistość zaprezentowała nam się w całej pełni. Narzędziem tej pracy jest oczywiście medytacja, shikantaza, „tylko siedzenie”, jak to czasem nazywa, odwołując się do wielkiego mistrza japońskiego zen, Dogena. Tradycja zachodnia, powiada Warner, nazbyt wielką wagę przywiązuje do słów: używamy ich tak wiele, że rzeczywistość w końcu zupełnie znika nam z pola widzenia. Potrzeba nam zatem ciszy, wewnętrznej ciszy, oczyszczenia umysłu ze słów i wyobrażeń, tak aby świat mógł nam się pojawić takim, jaki jest. Brzmi to prosto, choć oczywiście jest bardzo trudne. Jak żartobliwie zauważa Warner, gdyby było to proste, nie stawiano by pomników ludziom, których głównym osiągnięciem była umiejętność spokojnego siedzenia w ciszy.

Pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego zdaniem Warnera w odniesieniu do owego głębokiego wymiaru rzeczywistości używać słowa „Bóg”. Książka nie prezentuje uzasadnienia tej tezy w nazbyt klarowny sposób, wydaje się jednak, że Warner ma dwa zasadnicze powody. Pierwszy z nich jest płytszy i umocowany specyfice kultury Zachodu, zarówno dawnej, jak i teraźniejszej. Otóż jego zdaniem popularność medytacji oraz religii Wschodu w krajach zachodnich wytworzyła pole działania dla rozmaitych szarlatanów, którzy swym naiwnym odbiorcom oferują „szybkie kursy oświecenia”, oczywiście za stosownymi (zwykle niemałymi) opłatami. Nachalność i wszechobecność tego typu osobników wytwarza mylne wrażenie, że osiągnięcie oświecenia, ujrzenie prawdziwej natury rzeczywistości jest czymś łatwym, co można osiągnąć szybko i bez wysiłku. Tak więc – powiada Warner – może owo „To”, które widzą istoty oświecone, powinniśmy nazywać Bogiem? Wszak zachodnia tradycja, obok mnóstwa rzeczy szkodliwych i niepotrzebnych, wytworzyła mocne i słuszne przekonanie, że ujrzenie Boga twarzą w twarz nie jest czymś prostym.

Drugi powód ma charakter głębszy i związany z osobistym doświadczeniem oświecenia, jakiego doznał Warner. Jak pisze, w jego doświadczeniu rzeczywistości zawiera się jakiś – bardzo wyraźny – moment intymności, czułości czy nawet miłości. Nie jest to doświadczenie osoby, a jednak zawiera się w nim coś, co jest charakterystyczne dla relacji między osobami:

Mój pierwszy nauczyciel zen powiedział: „To jest bardziej Tobą, niż ty sam zdołasz kiedykolwiek być”. Ja sam również odnoszę dokładnie takie wrażenie. Wszechświat, o którym myślałem, że jest ogromny, skomplikowany i zupełnie bezosobowy, był w rzeczywistości również intymny, prosty i intensywnie osobisty, wręcz kochający – a zarazem jeszcze większy, bardziej złożony i bardziej bezosobowy niż mogłem to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Wiem, że brzmi to niemożliwie sprzecznie. Lecz tak to już jest; świat jest sprzeczny w sposób, w który nawet nie przypuszczaliśmy, że może być sprzeczny (s. 226).

Z tobą czy naprzeciw ciebie?

Nasuwa się oczywiście pytanie, na ile argumenty te są celne. Otóż pierwszy z nich nie wydaje się szczególnie trafiony. Każdy modny termin podlega, że tak powiem, inflacji, nie tylko znaczeniowej, ale i przedmiotowej. Jeśli posłuchać funkcjonujących w rozmaitych nurtach chrześcijaństwa „nawróconych”, którzy pysznią się na prawo i lewo, jak to złapali Pana Boga za nogi, jak to Bóg „prowadzi ich za rękę w dzień i nocy” itp. itd., czy też wspomnieć na Kierkegaardowską krytykę urzędowego chrześcijaństwa, zwracającą uwagę na podejrzaną łatwość bycia chrześcijaninem, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że i Bóg to tani produkt wyprzedażowy, który można nabyć bez problemu. Opinia Warnera, jakoby w kulturze zachodniej na trwałe zapanowało przekonanie, iż kontakt z Bogiem jest rzeczą bardzo trudną, bierze się raczej chyba z dość powierzchownej znajomości konkretnych wyznań chrześcijańskich i panującej w nich mentalności.

Jeśli chodzi o drugi argument, to skoro termin „Bóg” w subiektywnym odczuciu Warnera trafnie wyraża charakter jego doświadczenia, oczywiście nie można zabraniać mu stosowania go na własny użytek. Nim jednak zacznie stosować go w przestrzeni publicznej, powinien wziąć pod uwagę, że jego prywatne skojarzenia związane z tym terminem niekoniecznie pokrywają się z tym, jak funkcjonuje on wśród osób, które od dziecka obracają się w kontekstach silnie naznaczonych przez religie (mono)teistyczne. W kontekstach tych może niekoniecznie ludzie wyobrażają sobie Boga jako starca z białą brodą na obłokach, jednak nawet znacznie bardziej subtelne wersje powielają schemat, w którym osobowość Boga jest jedną z oznak jego zewnętrzności względem jednostek ludzkich i świata w ogólności. „Bóg nie jest z tobą, on stoi ponad nami wszystkimi, naprzeciw ciebie, a ty masz wejść w relację z nim, bo jak nie, to będziesz miał kłopoty – jeśli nie z jego strony, to już my się o to zatroszczymy!” – tak mniej więcej można by wyrazić dominującą tam mentalność.

Nie jest zatem, jak się wydaje, przypadkiem, że buddyzm w swych początkach (podobnie zresztą jak taoizm) odrzucił pojęcie istoty boskiej jako nazwy dla tego, co pojawia się w doświadczeniu istoty oświeconej. Trzeba pamiętać, że buddyzm powstał w obrębie starej kultury o bardzo rozwiniętej religii teistycznej, i pierwsze pokolenia naśladowców Buddy doskonale wiedziały, jaki bagaż skojarzeniowy niesienie ze sobą pojęcie boga. Skoro zatem pojęcie to było im doskonale znane, to z pewnością odrzucili je nie bez powodu, uważając, że nie jest ono trafną nazwą dla „Tego” (czy też „Takości”, tathata). Oznacza to innymi słowy, że Warner, próbując wprowadzić termin „Bóg” do dyskursu buddyjskiego, próbuje buddyzm po prostu uwstecznić czy też przekształcić w coś, czym nie jest – z pewnością nieświadomie, ale jednak taki charakter ma ta operacja.

Nie zmienia to jednak faktu, że książka Warnera jest publikacją ciekawą i wartościową. Podejmuje ona wiele tematów i powyższa prezentacja w żadnej mierze nie oddaje ani bogactwa wątków, ani specyficznego stylu, w jakim zostały ujęte. Stanowi ona interesujący dokument przedstawiający punkt widzenia osoby, która już z uwagi na swe wychowanie nie jest obciążona ciężarem dusznej atmosfery religii zachodnich, a dzięki wielu latom pracy w tradycji zen patrzy z jeszcze większą bezstronnością na to, co mają one do zaoferowania. Z pewnością zatem warto się zapoznać z nią jako z przykładem myślenia możliwie dalekiego od utartych stereotypów.

3 Replies to “Brad Warner, „Bóg nie istnieje i jest zawsze z tobą” – recenzja

  1. Buddyzm jest prosty jak oddychanie – więc nie rozumiem, po co B.W. wprowadza pojęcie Boga, które jest czymś złożonym i niejasnym.
    Jeśli zaś przeżył oświecenie i zarazem nie cofa się przed takimi nawarstwiającymi zabiegami, to choćby miały służyć zwróceniu uwagi na dzieło, zwłaszcza ze strony osób mających do Boga jakieś odniesienie – to zadaję sobie pytanie, co on właściwie przeżył?

    1. Tak, zen jest w istocie bardzo prosty, choć z innymi formami buddyzmu sprawa nie jest już taka łatwa. Ale ogólnie się zgadzam – główna idea książki to kompletna pomyłka. Mam wrażenie, że Warner nie bardzo zdaje sobie sprawę z tego, co robi, bądź też po prostu ulega punkowej manierze prowokowania dla samego prowokowania.

  2. Jak zawsze doskonały artykuł Autora, wielkie dzięki zań.
    Po lekturze artykułu nasuwa mi się myśl, że myśl Warnera można by chyba zobrazowić jako Boga-antymaterię, antywiedzę. Jednocześnie zaś pozytywnie jako to, co „jest” prawami czy to matematyki, czy fizyki (czy raczej tym, co te prawa próbują opisać). Z perspektywy zaś jednostki, możliwością jest również Bóg jako pełnia tego co można by określić mianem egzystencji tejże jednostki – pełnia egzystencji (ludzkiej?) z perspektywy subiektywnej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *