Czy chrześcijaństwo jest z gruntu antyekologiczne? Czy Bóg nakazuje swym wyznawcom, by plądrowali Ziemię, czy też raczej oczekuje od nich odpowiedzialności za przyszłe pokolenia? Czy Jezus był drapieżnikiem, a Bóg szczególnie błogosławi tym, co wcinają schabowe? To tylko kilka z tematów, jakie podejmuje w swej najnowszej książce Szymon Hołownia.
Muszę przyznać, że fakt, iż recenzuję na tych łamach książkę Szymona Hołowni mnie samego napawa pewnym zdziwieniem. Miałem sposobność poznać go jakieś kilkanaście lat temu, gdy był jeszcze młodym dziennikarzem i publicystą katolickim, znanym głównie z tego, że na przemian wstępował do zakonu dominikańskiego i z niego występował. Minęło trochę czasu i jak się okazuje, Hołownia przestał tracić czas na uciekanie od rzeczywistości, lecz przyjął wyzwanie i twardo się z nią konfrontuje. Objawem tego, że rozwija się, i to w interesującym kierunku, był głośny niedawno wywiad, w którym stwierdził, iż w Polsce tyle samo dzieci umiera z powodu smogu, co na skutek aborcji (legalnej). Jak się nietrudno domyślić, doprowadził tym do białej gorączki rozmaitych „konserwatystów” i „tradycjonalistów”, oburzonych tym, jak zbrodnicze dzieciobójstwo można stawiać na jednym poziomie z godnym i sprawiedliwym wrzucaniem byle czego do pieca (oraz wożeniem się samochodem gdzie, kiedy i jak tylko się często da). Mnie zaś dało to sygnał, że nawet wśród katolickich publicystów może pojawić się jakiś promyczek nadziei. Skoro zatem tylko zobaczyłem tytuł jego najnowszej książki, uznałem, że koniecznie trzeba ją przeczytać, a naszych czytelników poinformować o wrażeniach z lektury. Do dzieła zatem.
Wesołe świnki, czyli jak wielki biznes robi z nas idiotów
Najogólniej rzecz ujmując, Boskie zwierzęta to książka o tym, dlaczego katolicy powinni zmienić swój stosunek do przyrody, co w praktyce wyrazić ma się przede wszystkim w ograniczeniu, a najlepiej całkowitym zaprzestaniu spożywania mięsa. Trzonem zatem i najważniejszą częścią książki jest coś, co można by określić mianem argumentacji na rzecz wegetarianizmu. Rozpada się ona w książce Hołowni z grubsza rzecz ujmując na trzy części: (1) argumentację teologiczną, to znaczy taką, która ma pokazać, iż istnieją mocne racje, pochodzące czy to z Biblii, czy z tradycji, czy z nauczania papieskiego, za tym, aby katolicy zmniejszyli spożycie mięsa czy wręcz w ogóle go zaprzestali; (2) argumentację emocjonalną, bazującą na współczuciu dla bólu i śmierci zwierząt; oraz (3) argumentację racjonalną, pokazującą, jak szkodliwa, zarówno dla pojedynczych ludzi, jak i całej ludzkości, jest „kultura mięsożerna”.

Argumentami teologicznymi zajmę się niżej, a tu zacznę od tego, co w książce Hołowni najcenniejsze, czyli racjonalnymi powodami, dla których należy przestać spożywać mięso. Pierwszy i najważniejszy z nich to pochodzenie przytłaczającej większości mięsa i gigantyczne koszty środowiskowe, jakie wywołuje jego „produkcja”. Jak słusznie zwraca uwagę Hołownia, mięso, jakie jest dostępne w sklepach, nie ma nic wspólnego z sielskimi obrazami wsi, jakie serwuje nam propaganda. Pochodzi ono z chowu przemysłowego, to znaczy takiego, w którym zwierzęta trzymane są przez całe (bardzo krótkie w stosunku do tego, co mogłyby przeżyć) życie w gigantycznych oborach, mieszczących setki, tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy osobników. Zwierzęta takie są zredukowane do maszynek produkujących mięso: całe życie są przywiązane do maleńkiego skwarka przestrzeni przewidzianego przez normy, nigdy nie widzą nieba ani łąki, a karmione są specjalnie przygotowanymi paszami. Potworny smród, jaki generują takie hodowle jest najbardziej namacalnym, ale bynajmniej nie najpoważniejszym efektem takiego stłoczenia. Tak więc hodowla przemysłowa przyczynia się do emisji dużych dawek metanu, gazu cieplarnianego o znaczenie wyższej efektywności niż dwutlenek węgla, oraz oczywiście sporych ilości tego ostatniego; pochłania gigantyczne ilości wody („Szacuje się, że produkcja jednego steka w hodowli przemysłowej pochłania około pięciu tysięcy litrów (dwadzieścia pięć wanien) wody, więc jeśli chcesz z czystym sumieniem zaszaleć dziś w McDonaldzie, powinieneś nie myć się przez miesiąc”) i wreszcie, last but not least, zwierzęta w chowie przemysłowym nie żywią się, jak krówki w reklamie, trawą, lecz paszami na bazie zbóż i roślin strączkowych, głównie kukurydzy i soi, a zatem pożywienia, które bez problemu mogliby zjadać ludzie. Hołownia przytacza różne szacunki i wyliczenia, ale dość powiedzieć w uproszczeniu, że aby w chowie przemysłowym „wyprodukować” kilogram mięsa, trzeba zużyć co najmniej dziesięć kilogramów suchych nasion. Oznacza to, że na wytworzenie przysłowiowego schabowego o wadze 200 gramów zużyto minimum 2 kilogramy zbóż i roślin strączkowych. Ponieważ 100 gram suchych nasion po przetworzeniu (na przykład ugotowaniu) daje około 250 gramów pokarmu, a zatem zupełnie wystarczający posiłek dla dorosłego człowieka, to wynika stąd, iż wcinając kotleta, mamy jeden posiłek, a marnotrawimy 19 (słownie: dziewiętnaście). I to wszystko przy dość ostrożnych szacunkach. Nic zatem dziwnego, że – jak powiada Hołownia – współczesna kultura to kultura gigantycznego marnotrawstwa; obecna produkcja rolna byłaby w stanie bez problemu wyżywić kilkanaście miliardów ludzi, a w rzeczywistości jest tak, że miliard cierpi z powodu niedożywienia, a dwa miliardy – z powodu chorób wywołanych przejedzeniem, głównie białkiem i tłuszczem zwierzęcym. Jedząc mięso, przyczyniamy się zatem nie tylko do cierpienia zwierząt, ale po prostu zabieramy wodę i jedzenie ludziom.
Oraz niszczymy środowisko, w jakim żyją. Kukurydzę i soję na potrzeby przemysłu hodowlanego gdzieś trzeba uprawiać, co oznacza, że kolejne areały lasów są wycinane – jak pisze Hołownia, rocznie wynosi to mniej więcej połowę powierzchni Wielkiej Brytanii; w uprawy oczywiście wrzuca się tony chemikaliów, powodując katastrofalne skutki dla mieszkańców biedniejszych krajów, w których ta uprawa się odbywa (polecam tekst o skutkach chemicznych upraw w Argentynie, na który przypadkowo natknąłem się pisząc tę recenzję – LINK ). Oraz – o czym autor już nie wspomina, co jeszcze niżej będę mu wypominał – przetransportować, spalając przy tym hektolitry paliwa i emitując miliony ton dwutlenku węgla: soja czy kukurydza uprawiana w Brazylii czy Argentynie idzie głównie na eksport, i trafia m.in. do Polski; polskie zwierzęta zajadają się tymi specjałami, podczas gdy nasza produkcja np. soi jest śladowa (poniżej 100 tys. ton, podczas gdy import śruty sojowej, głównie z właśnie wymienionych krajów, to ok. 2 miliony ton). „Nowoczesne” gospodarstwa przemysłowe („wysokotowarowe”, jak to się określa w obowiązującej nowomowie) to skomputeryzowane fabryki, obsługiwane przez słabo opłacanych pracowników, często imigrantów. Z sielską wsią, harmonią z rytmami natury i uczciwą pracą w pocie czoła nie ma to absolutnie nic wspólnego, a te wszystkie „szynki ze wsi” czy „wiejskie jaja” (wszystko, o czym była mowa powyżej, odnosi się nie tylko do mięsa, ale również nabiału i jaj), to, jak słusznie zauważa Hołownia, robienie nam wody z mózgu.
W razie gdyby tego wszystkiego było mało, Hołownia przypomina, że jedzenie mięsa jest po prostu niezdrowe, i nawet jeśli mamy losy planety w głębokim poważaniu, to przynajmniej powinniśmy zacząć myśleć o swoim zdrowiu. Jak wykazują liczne badania, jedzenie mięsa, zwłaszcza czerwonego, przyczynia się do chorób serca, cukrzycy, otyłości, nowotworów itp. itd., także rzeczą całkiem słuszną byłoby umieszczać na opakowaniach wyrobów mięsnych to samo ostrzeżenie, które widnieje na tytoniowych. Poza tym, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę rzeczywiste wartości odżywcze mięsa, to okaże się, że to z chowu przemysłowego jest ich pozbawione; Hołownia przytacza badania pokazujące, że mięso kurczaków przemysłowych zawiera dwa razy więcej tłuszczu, a trzykrotnie mniej kwasów Omega-3 niż mięso kurczaków z wolnego wybiegu.
Tyle o argumentacji racjonalnej, chętnych odsyłam do książki, gdyż Hołownia wykonał naprawdę dobrą robotę, zbierając mnóstwo szczegółowych danych i wyników badań, które tu z uwagi na zwięzłość muszę pominąć. Drugą rzeczą, której autor nam w książce nie żałuje, to argumentacja odwołująca się do emocji, mianowicie opisy tego wszystkiego, co się z hodowanymi zwierzętami robi. Hołownia przywołuje w pewnym miejscu powiedzenie przypisywane Paulowi McCartneyowi: „Gdyby rzeźnie miały szklane ściany, wszyscy byliby wegetarianami”. I rzeczywiście, opisy różnych potworności, jakie się wyczynia w „przemyśle mięsnym”, mogą odebrać apetyt nawet najbardziej przekonanemu mięsożercy. Hołownia znakomicie wypunktowuje hipokryzję, która temu wszystkiemu towarzyszy, i trafnie wskazuje, jak wielkie biznesy stoją za robieniem z nas głupców. Szczegółów już nie będę przytaczać, odsyłam do książki, tu tylko jeden cytat:
(…) dziewięćdziesiąt procent krzywdy stworzenia na tym świecie generuje pięć procent ludzi. Którym – uwaga! – udało się wmówić pozostałym dziewięćdziesięciu pięciu procentom ludzkiej populacji, że jest czymś godnym wezwań do internetowego linczu skopanie jednego bezdomnego psa, ale coroczne wysyłanie w kilkunastogodzinną podróż do włoskiej rzeźni tysięcy małych „mlecznych jagniąt” z polskich łąk (to wielkanocny przysmak), w znacznej mierze nieodsadzonych, a więc odłączonych przemocą od karmienia przez matkę, nie umiejących jeść nic innego niż mleko (w związku z czym powinny być karmione w drodze na ubój butelkami ze smoczkiem z odpowiednimi roztworami, a najczęściej nie są), a przed śmiercią – znam i takie relacje – próbujących ssać palce rzeźnika, który podrzyna im gardło, no cóż – to realizacja ich „przeznaczenia”. To nasza narodowa duma, to nasze „kulinarne dziedzictwo”. (…) To przedsiębiorczość. To troska o interes włoskiego konsumenta i polskiego hodowcy (s. 82).
Psy i koty w raju, czyli jak mentalność pierwszokomunijną doprowadzić do doskonałości
Argumentacja teologiczna, jaką przedstawia Hołownia, to już bardziej problematyczna sprawa, choćby z tego powodu, że może przemawiać tylko do tych, którzy podzielają jego katolickie założenia (z tego też powodu przesunąłem ją na dalsze miejsce). Najkrócej rzecz ujmując wygląda ona następująco. Biblia mówi, że Bóg jest stwórcą i panem wszystkiego, i choć stawia człowieka na czele swego stworzenia, nie oznacza to, że może on czynić z resztą świata co zechce. Wyróżniona pozycja w stworzonym uniwersum to w ujęciu Biblii i Ojców Kościoła nie tyle większe prawa, ile większe obowiązki: człowiek ma być pasterzem tego, co stworzył Bóg, a nie tyranem.
„Do Pana należy ziemia i wszystko, co ją napełnia” – czytamy w Psalmach (Ps 24,1). Do Pana, nie do nas. Nie stworzyliśmy ani jednego kwiatka, ani grama ziemi, na nic nie zasłużyliśmy. Może więc czas wprowadzić do naszej moralności (…) obok pojęć samobójstwa, zabójstwa i ludobójstwa, również kategorię „życiobójstwa”? Bóg naprawdę ma swoje prywatne sprawy z każdym ze swoich stworzeń (s. 239).
Katolicy muszą zerwać z myśleniem, nie mającym skądinąd jego zdaniem żadnych teologicznych podstaw, że przyroda jest czymś, co trzeba ujarzmić i podporządkować. Ten sposób myślenia jest w istocie sprzeniewierzeniem się dogmatowi o stworzeniu, który pokazuje świat, w szczególności ożywiony, jako partnera i towarzysza człowieka. Zwierzęta nie są czymś od nas gorszym: doskonale już dziś wiadomo z licznych badań naukowych, że zwierzęta mają uczucia, myślą, planują i przewidują, nawiązują społeczne relacje, czasem bardzo skomplikowane, niektóre nawet są w stanie wykonać bardziej skomplikowane operacje myślowe, na przykład być świadome tego, że czegoś nie wiedzą, bądź też wiedzieć, co wiedzą (bądź czego nie wiedzą) inni, w tym przedstawiciele odmiennych gatunków.
Hołownia posuwa się w końcu do stwierdzenia, że zwierzęta mają dusze. Co rozumie przez „dusze” niestety nie wyjaśnia – ku memu wielkiemu ubolewaniu, chciałbym bowiem wreszcie znaleźć kogoś, kto mi sensownie wyjaśni, co to znaczy „dusza”. (Rzekomo mieliby ją mieć ludzie, ale jak przyznaje w innym kontekście sam Hołownia, dowodów ludzkiej bezduszności nie trzeba szukać daleko – wystarczy obejrzeć najbliższą przemysłową chlewnię czy oborę). Wracając wszelako do tematu duszy zwierząt, z kontekstu można wywnioskować, iż chodzi tu o to, że zwierzęta, podobnie jak to miałoby być z ludźmi, istnieją po swej śmierci, i zostaną wskrzeszone do wiecznej szczęśliwości w raju (no to jak to jest w końcu: mają dusze nieśmiertelne, czy też ich ciała zmartwychwstaną i już więcej nie umrą?). Cytuje przy tym pewną amerykańską autorkę, która powiedziała, że nie potrzebuje papieża, by wiedzieć, że zwierzęta mają dusze (sam Hołownia najwyraźniej jednak taką potrzebę odczuwa, jako że przywołuje na pomoc papieża Franciszka i jego wypowiedzi na ten temat). Dlaczegóż tak miałoby być? Ano, powiada Hołownia, powołując się na stosowne passusy biblijne, Bóg chrześcijan jest bogiem życia, a nie śmierci; stworzył życie, a śmierci nie chciał; jest ona złem, którego nie było w boskim planie. Należy zatem sądzić, że:
(…) Boskie dobro – nawet ten jego okruch, który został zapisany w myszy czy mrówce – nie może przecież zostać unicestwiony przez zło (czyli śmierć). Bo to musiałoby oznaczać, że w jakichś obszarach Bóg nie ma pełni władzy nad tym światem, że czyjaś siła przewyższa jego ożywiającą moc. Co więcej – że Bóg jest twórcą śmierci albo śmierć tego, czemu dał życie, jest częścią jego pomysłu na ten świat (s. 47).
Tak więc – idąc za tokiem myślenia autora – w raju należy spodziewać się również karaluchów, kleszczy i wirusa HIV: wszak Bóg stworzył wszystko, i wszystko, co stworzył, jest dobre, więc na zło, czyli unicestwienie, nie zasługuje. Cóż, przyszłym lokatorom raju życzę wszystkiego najlepszego, spełnienia marzeń i wielu miłych wrażeń.
Nietrudno natrząsać się z tych infantylnych wizji, zatem uczyniwszy zadość obowiązkowi więcej już tego nie będę robił. Co więcej, wdzięczny jestem Hołowni, że – w odróżnieniu od bardziej ortodoksyjnych teologów urzędowych – jest uczciwy i konsekwentny, i doprowadza ten sposób myślenia właściwy dzieciom pierwszokomunijnym do końca. Ważne jest bowiem, aby zrozumieć, że to nie wizja psów i kotów w raju jest dziecinna, ile raczej sama idea raju. Jak bowiem miałby on zdaniem Hołowni wyglądać? Ano, jak widać z proponowanych przezeń opisów, zasadniczo wszystko miałoby być tak samo, tylko nie byłoby chorób, bólu i śmierci. To owa „Nowa Ziemia” – rzeczywistość wyczyszczona z wszystkiego, co nieprzyjemne, co razi upodobania mojego małego, słodkiego „ja” – w szczególności ze śmierci, która wszak nieustannie grozi, że na rzeczone słodkie „ja” kiedyś przyjdzie kres. Bóg jakoś tak to sprytnie urządził, że najpierw jest fuszera, z różnymi nieprzyjemnymi sprawami, ale na koniec wszystko to zostanie anulowane i Bóg odtworzy rzeczywistość taką, jaką być powinna – czyli taką, jaką my byśmy chcieli widzieć. Innymi słowy, Hołownia w swej prostolinijności znakomicie pokazuje coś, co jest bardzo podstawowym problemem chrześcijaństwa (pierworodnym jego grzechem, chciałoby się powiedzieć): nieumiejętności zaakceptowania rzeczywistości taką, jaka ona rzeczywiście jest, nieumiejętności przyjęcia do wiadomości, że trudna i nieprzyjemna strona świata jest równie realna, jak łatwa i przyjemna – nie mniej i nie bardziej, tylko właśnie: równie realna.
Oczywiście każdemu wolno mieć nadzieję na to, na co mu się podoba, więc i Hołowni też, a jeśli przyjąć punkt widzenia Kierkegaarda, to im bardziej wizja absurdalna, tym lepiej, bo powstaje większe napięcie egzystencjalne między tym, czego by się chciało, a tym, jak rzeczywiście jest (choć osobiście wątpię, by ta do szpiku kości estetyczna eschatologia zyskała aprobatę wielkiego Duńczyka). Trzeba jednak mieć jasność co do tego, co się robi. Hołownia wyrzuca, skądinąd bardzo słusznie, swym współwyznawcom, że widzą w Biblii to, co pasuje do ich gustów kulinarnych, tworząc tym samym rzeczywiście obrzydliwą „teologię schabowego”, jak to wdzięcznie określa („obrzydliwą”, bo jeść można, co się chce, droga wolna, jednak dorabiać do tego ideologię, iż jest to „czynienie woli Bożej”, to już rzecz doprawdy niesmaczna). Sam jednak buduje teologię, w której świat ma być taki, jak my byśmy chcieli, świat schlebiający naszemu ego. Śmierć jest naturalnym momentem w biegu życia. Giną jedne formy, a rodzą się inne, a życie trwa, tajemnicze i niezgłębione. I na nic tu tupanie nogą, że JA chcę istnieć wiecznie. To – używając języka Hołowni – odrzucenie praw stworzenia, ponoć całkiem jego zdaniem dobrych.
Ano właśnie – cała powyższa krytyka ma sens przy założeniu, że całą tą eschatologiczną wizję traktujemy literalnie, jako opis przyszłych faktów, i nie mam żadnych wątpliwości, że Hołownia rzeczywiście tak te fantazje traktuje. Można jednak podejść do nich w duchu Wittgensteina czy Levinasa i potraktować je nie jako opisy, lecz jako obrazy wyrażające nasz stosunek do pewnych spraw. Owo nieliteralne przesłanie, jakie widać przy takim podejściu w całej tej wizji zwierząt w raju to w istocie nic innego, jak uznanie, że ludzie i zwierzęta są równi, że nie jesteśmy od nich czymś lepszym, nawet jeśli jesteśmy silniejsi. Że zwierzęta też mają godność, i skoro okrucieństwo wobec ludzi jest czymś niewskazanym, to i wobec zwierząt okrutnym być nie należy. Że mogą być naszymi partnerami i towarzyszami. Choć nie muszą, bo mają swoje sprawy, i sens ich istnienia nie polega na służeniu nam, lecz istnieją same dla siebie. Jak cała przyroda.
Kartezjusz jak zawsze winny?
Druga rzecz w filozoficzno-teologicznych wątkach wywodów Hołowni, która budzi moje duże wątpliwości, to sprawa genezy właściwego współczesnej cywilizacji podejścia do świata i związku chrześcijaństwa z tymże podejściem. Hołownia, bezkrytycznie powtarzając brednie wypisywane przez różnych (pseudo)filozoficznych „ekspertów”, za typowy dla współczesnej cywilizacji, wyzyskujący stosunek do natury obwinia Kartezjusza, jednocześnie głosząc, że chrześcijaństwo „zawsze” prezentowało inny stosunek do świata naturalnego. Zaiste, bardzo to ciekawe, że jeden człowiek – nawiasem mówiąc, prawowierny katolik i chrześcijański apologeta – który w swym niedługim życiu napisał raptem kilka niedużych książek, miałby mieć tak potworną siłę, aby skierować całą cywilizację na zupełnie odmienne tory.
Nie trzeba wielkiej erudycji, aby wiedzieć, że chrześcijaństwo wyrosło z grupy kształtujących się na przełomie er religii dualistycznych, które, najdelikatniej rzecz ujmując, miały spory problem zarówno z tym, że człowiek jest istotą fizyczną, jak i z całym światem naturalnym. W efekcie wrogość do natury i wszystkiego, co fizyczne jest czymś wpisanym w same założenia chrześcijaństwa, co doskonale widać choćby po stosunku do seksualności, z którą chrześcijaństwo zawsze miało problemy, i ma je do dzisiaj. Wrogość ta naturalnie z czasem uległa lekkiemu stępieniu czy raczej zamaskowaniu, ale jak doskonale wiemy, do dzisiaj chrześcijanie nie mogą się zdecydować, czy wierzą w duszę nieśmiertelną, czy też w zmartwychwstanie ciał; co więcej, jak widać po książce Hołowni, nawet nie odróżniają tych dwóch opcji i nie mają bladego pojęcia, z czym się wiążą, tworząc jakiś taki eschatologiczny kogel-mogel, w którym zupełnie nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Wiara w duszę nieśmiertelną to w śródziemnomorskim kontekście kulturowym wiara w to, że w istocie jesteśmy istotami niematerialnymi, wrzuconymi tylko w ten dziwny „świat fizyczny”, i że wydostanie się, uwolnienie od tej wstrętnej materii jest naszym naczelnym zadaniem; to pojęciowy wyraz pogardy i nienawiści do wszystkiego, co materialne – czyli do całego świata naturalnego. Oczywiście w praktyce ta wrogość może znaleźć różny wyraz – może skłaniać do radykalnego ascetyzmu, głodzenia się czy stania przez całe życie na słupie, do rytualnej rozpusty, co podobno czyniły niektóre sekty gnostyckie – albo do podporządkowywania sobie przyrody, deptania jej butem, co właśnie czynią chrześcijanie, i to bynajmniej nie od czasów Kartezjusza, a znacznie wcześniej, od owych rzekomo zupełnie niewinnych wieków średnich.
Nie jest zatem tak, że chrześcijaństwo jest zupełnie niewinne, a „teologia schabowego” to jakaś dziwna aberracja. Co najmniej ambiwalentny, a w istocie, jak twierdzę, wrogi stosunek do natury to rzecz wpisana w same założenia głównego nurtu chrześcijaństwa. Oczywiście istnieją pewne odstępstwa i wyjątki, jednak od początku były one na marginesie, a z czasem znikły zupełnie. Wyjątki te skwapliwie przywołuje sam Hołownia, cytując Ojców Kapadockich czy przywołując takie postaci, jak św. Kolumban czy św. Franciszek. Czytając jednak te wszystkie relacje, nie sposób oprzeć się westchnieniu: czemuż, o czemuż chrześcijaństwo, jakie znamy, nie ma z tym nic wspólnego?! Nigdy nie było tego wiele, a i to co było, przez wieki zostało zupełnie zapomniane, więc chrześcijaństwo ma przed sobą naprawdę wiele do zrobienia, by zmienić swój stosunek do natury. O ile to w ogóle możliwe.
Czego potrzebujemy: wegetarianizmu czy permakultury?
Ostatnia rzecz, jaką muszę wytknąć Hołowni, to dość ograniczony zakres jego wywodów. Jak sygnalizowałem, za szczególnie wartościową uważam w jego książce próbę uświadomienia katolickim czytelnikom, jak szkodliwa dla naszej planety, a w konsekwencji i dla nas samych, jest przemysłowa produkcja mięsa. Jednak lista grożących Ziemi patologii, jakie cechuje współczesną cywilizację, bynajmniej nie kończy się na przemysłowym chowie zwierząt. Emisja gazów cieplarnianych, zanieczyszczenie środowiska, drastyczne ograniczenie bioróżnorodności i grabieżcze zużycie naturalnych zasobów, często nieodnawialnych – to wszystko nie jest wyłącznie domeną przemysłowych obór, ale wielu innych praktyk charakterystycznych dla współczesnej cywilizacji. Sam Hołownia przyznaje się do przejeżdżania co roku samochodem czterdziestu tysięcy kilometrów po polskich drogach; nieopatrznie też napomyka, że dojeżdża z domu do Warszawy samochodem, a mieszka, jak pisze, czterdzieści kilometrów od Pałacu Kultury; no i wreszcie co chwila lata do Afryki, co prawda w szlachetnym celu, ale jednak – przez wszystkie te praktyki własnoręcznie przyczynia się do pochłaniania zasobów kopalnych i emitowania do atmosfery potężnych ilości gazów cieplarnianych, czego mógłby uniknąć, przyjmując bardziej oszczędny i ekologiczny sposób życia. Jeżdżenie własnym samochodem i latanie samolotami to jednak oczywiście nie wszystko – listę właściwych naszej cywilizacji szkodliwych praktyk, opartych na grabieżczym stosunku do przyrody, można by ciągnąć długo: marnowanie hektolitrów wody (i to zdatnej do picia) w naszych łazienkach; kupowanie coraz to nowych (a zwykle zupełnie niepotrzebnych) smartfonów, komputerów, ubrań czy mebli; kupowanie rzekomo ekologicznej żywności (np. cukru trzcinowego), sprowadzanej zza siedmiu mórz bynajmniej nie na grzebiecie wielbłąda czy żaglowcem, lecz samolotami albo okrętami spalającymi ropę; uprawianie ziemi w sposób przemysłowy, oczywiście z użyciem ciężkiego sprzętu również spalającego ropę, oraz milionami ton nawozów i środków ochrony roślin itp. itd. Innymi słowy: zmniejszenie czy zaprzestanie spożycia mięsa i wyrobów pochodzenia zwierzęcego jest bardzo ważne, ale stanowi tylko jedną z rzeczy, które musimy zrobić, jeśli chcemy uratować planetę (i nas samych). To, czego nam trzeba, to nie wyłącznie wegetarianizm czy weganizm, ale to, co od niedawna zwie się permakulturą – kultury, która traktując naturę jak partnera będzie w stanie zapewnić równowagę i długotrwałe, odnawiające się trwanie zarówno ludziom, jak i środowisku.
Oczywiście pewne wzmianki w książce jasno sugerują, że Hołownia ma świadomość przynajmniej niektórych z wymienionych tu problemów, a poza tym, nawet jeśli nie ma, to przyjęte przezeń stanowisko musi go w końcu do nich doprowadzić. To, co tu właśnie napisałem, nie jest zatem krytyką w ścisłym sensie tego słowa, ile delikatną sugestią, czego bym się spodziewał po autorze w przyszłości. Miejmy zatem nadzieję, że już za parę lat światło dzienne ujrzy „Permakultura dla katolików”.
Mimo tych wszystkich uwag krytycznych muszę na koniec wyraźnie podkreślić, iż książkę Hołowni oceniam bardzo wysoko i bardzo cieszę się z tego, że ujrzała światło dzienne, a czytelników naszego portalu – zarówno tych, którzy czują się związani z chrześcijaństwem, jak i tych, którzy nie – gorąco zachęcam do przeczytania. Naprawdę warto!
*****
Postscriptum: jeśli czytelnicy zastanawiają się, skąd na portalu poświęconym duchowości recenzja książki o wegetarianizmie, śpieszę donieść, że jedno z drugim jak najbardziej się wiąże. W razie gdyby taka była wola czytelników, mogę tu w najbliższym czasie popełnić jakiś krótki tekst pod roboczym tytułem „Wegetarianizm, permakultura, duchowość”. Czekam zatem na głosy w tej sprawie.
*****
Szymon Hołownia, Boskie zwierzęta, Kraków: Wydawnictwo Znak 2018, ss. 265.
Bardzo dziękuję za niezwykle interesującą recenzję. Książka rzeczywiście robi wrażenie i daje do myślenia. Nie skończyłam jeszcze czytać i przyznam, że miałam pewne wątpliwości w trakcie, czy kontynuować. Jednak recenzja (tzw. spoiler) zachęciła do wytrwania do końca.
Zastanawiam się nad jednym punktem recenzji (z resztą w większości się zgadzam). A mianowicie godność człowieka i zwierząt. Nie do końca mogę się z tym zgodzić. Nie mam sumienia porównać np. dziecka człowieka z dzieckiem zwierzęta. Oczywiście, należy się szacunek wszystkim. Jednak w niektórych wyborach (np. moralnych) między zwierzętami a ludźmi, zawsze stanę po stronie ludzkiej.
Jeśli spojrzeć na gatunki zwierząt (karaluchy w niebie) nie porównywałabym psa i mysz, czy kota i karalucha. Jakaś hierarchia godności zwierząt (niepisana?) istnieje w podświadomości.
Zastanawiam się czy wspomniany papież Franciszek nie idzie tym tokiem myślenia, którego Panu brakuje w chrześcijaństwie. (Choć by encyklika „Laudato Si”).
Jeszcze raz dziękuję za recenzję 🙂
Serdecznie pozdrawiam.
Dziękuję za komentarz. Co do wyborów moralnych, to chodzi tu o ogólną zmianę nastawienia. Zgodnie z krytykowaną przez Hołownię mentalnością zwierzęta są niczym i można robić z nimi co się chce. Żadna „godność” im nie przysługuje. Hołownia optuje za zmianą tego nastawienia. Jak będzie w konkretnych przypadkach, to już kwestia konkretnych okoliczności i naszych decyzji.
A karaluchy to tylko konsekwencja sposobu myślenia, jaki reprezentuje Hołownia 😉 Skoro Bóg stworzył wszystko, i wszystko jest dobre, to nic nie zasługuje na unicestwienie. Hołownia pisze o mrówce i myszy. A w czym karaluch jest gorszy od mrówki? Że mniej się nam, ludziom podoba? To co, raj ma być umeblowany zgodnie z naszymi upodobaniami, czy zgodnie z zamysłem Bożym?
Dobrze jest doprowadzić sposoby myślenia do końca, wtedy dopiero się je rozumie 🙂
Mrówek nie jedzą 🙂 A karaluchy owszem 😉
Zwłaszcza w kuchni chińskiej 😉
Mrówki również jak najbardziej się je. Chociażby Indianie Ameryki Południowej je spożywają. 🙂
Dzień dobry, czy ja dobrze zrozumiałam, proszę mnie poprawiać jeśli tak jest, czy teologia katolicka nie może się zdecydować czy człowiek po śmierci ma duszę nieśmiertelną, czy też jego ciało zmartwychwstanie? 😉 Plisss, Mithrandirze, podziel się trochę doznaną iluminacją. 😉
W tekście mowa o tym, w co wierzą chrześcijanie, nie ma tam wzmianki o teologii katolickiej. A w tej pierwszej kwestii nie trzeba oświecenia, wystarczy posłuchać (albo poczytać). Weźmy na przykład teksty oficjalne, a więc w domyśle normatywne. W „Wyznaniu wiary” czytamy: „Wierzę w (…) ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny”. Z kolei w „Głównych prawdach wiary” mamy punkt 5: „Dusza ludzka jest nieśmiertelna”. W pierwszym tekście nic się nie mówi o nieśmiertelnej duszy, a w drugim nic o zmartwychwstaniu ciała. Proste.
… I jeszcze jedno, naprawdę godna uznania recenzja :). A tekst dot. „Wegetarianizmu, permakultury, duchowości” z rozkoszą przeczytam. 😉
Interesujące podejście.