Soren Kierkegaard: „Wprawki do chrześcijaństwa”

Soren Kierkegaard, Wprawki do chrześcijaństwa, przeł. A. Szwed, Kęty: Wyd. Antyk 2002, ss. 209.

Wprawki do chrześcijaństwa to jedna z ostatnich prac Kierkegaarda, pochodząca z końca lat czterdziestych, a wydana w roku 1850. Jest zarazem ostatnią pracą „pseudonimową”, czyli taką, której autorem jest pewna wymyślona postać, prezentująca swe własne poglądy na jakiś temat. Owym autorem pseudonimowym jest tu znany już z Choroby na śmierć Anti-Climacus, będący jedynym chrześcijaninem sensu stricto wśród Kierkegaardowskich autorów pseudonimowych, chrześcijaninem „w stopniu nadzwyczajnym”, jak to określał sam Kierkegaard. Na treść książki składają się trzy części o charakterze „mów budujących”, które w zamyśle nie są teoretycznymi analizami, lecz pouczeniami skierowanymi do jednostki. Każda z mów jest rozwiniętym komentarzem do jakiegoś cytatu z Ewangelii. Jako ostatnia praca z długiego cyklu dzieł pseudonimowych, Wprawki podsumowują i prezentują finalne ujęcie jedynego tematu, jaki interesował duńskiego myśliciela, czyli pytania o to, na czym polega bycie chrześcijaninem. Wprawki przynoszą mianowicie przedstawienie trzech kluczowych dla stania się chrześcijaninem elementów: (1) naśladowania Chrystusa, (2) możliwości zgorszenia oraz samego zgorszenia jako jednej z dwóch (obok rozpaczy) rzeczy przeciwstawiających się wierze, oraz (3) świadomości tego, że Kościół i świat chrześcijański podając się za wyznawców Chrystusa kłamią.

Wprawka nr I

Wprawka nr I wychodzi od powiedzenia Jezusa „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja wam dam odpocznienie” (Mt 11,28). Zasadnicza myśl tej części głosi, że owo „odpocznienie”, które obiecuje Chrystus, nie jest jakąś nagrodą wieczną w zaświatach, ale ulgą, która realizuje się w życiu doczesnym. Kierkegaard zwraca bowiem uwagę, że słowa te wygłasza Chrystus będący w uniżeniu, czyli tu, w doczesności, a nie w chwale, czyli w swym domniemanym życiu w niebiosach po zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu (dotyczy to zresztą wszystkich innych jego słów – Chrystus, odkąd wstąpił w niebiosa, milczy, powiada Kierkegaard). Sposobem na uzyskanie owego odpocznienia jest „przyjście do Jezusa”, czyli naśladowanie go. Życie zaś Chrystusa na ziemi jest pasmem samoświadomego i wolnego wyrzeczenia i wyzbycia wszystkiego, co światowe. Chrystus rodzi się i żyje jako nędzarz, co więcej, w swojej działalności świadomie i ostentacyjnie wyrzeka się władzy, sławy, pieniędzy i wpływów – nie działa tak, jak powinien działać ktoś, kto chce zdobyć władzę, wpływy i poważanie: powinien trzymać ludzi na odległość i zaznaczać swą wyższość – a on sam do nich wychodzi i niemal narzuca swą pomoc; nie zabiega o wpływowych przyjaciół, nie buduje zorganizowanego stronnictwa, które dałoby mu jakąś pozycję polityczną; nie zbiera majątku: nie bierze pieniędzy ani za uzdrowienia, ani za nauczanie; w istocie nawet „nie posiada żadnej doktryny, żadnego systemu, i w zasadzie nie wie nic: są to proste aforystyczne wyrażenia, jakieś sentencje, kilka przypowieści, które ustawicznie powtarza w różnych wariantach”. Jedyne, co zyskuje swą działalnością, to popularność wśród ludu, która jednak jest rzeczą bardzo chwiejną, i to tym bardziej, że opiera się na tym, iż lud oczekuje mesjasza – i po krótkim oczarowaniu jego postacią i działalnością traci ją, jako że jego postępowanie jest całkowicie niezgodne z wyobrażeniem ludzi dotyczącym tego, jak mesjasz powinien się zachowywać i kim być.

Kierkegaard podkreśla, że takie lekarstwo może wydać się gorsze od choroby – Chrystus wzywa cierpiących, by przyszli do niego, a on da im ulgę, podczas gdy naśladowanie go wiąże się właśnie ze świadomym zadawaniem sobie znacznie większych cierpień, wiążących się z porzucaniem wszystkiego, co jest cenione i ważne w świecie, a także doświadczaniem ich ze strony ludzi, którzy będą oburzać się na jednostki, które wyłamują się ze światowego porządku, ignorują go i dbają tylko o własne zbawienie. Stawanie się chrześcijaninem, jak podkreśla, jest „zbrodnią w oczach współczesnych”; i rzeczywiście, w oczach świata jest to szaleństwo, a chrześcijaństwo jest najgorszą okropnością, jednak po przejściu pewnej granicy „to, co chrześcijańskie, przeobrazi się [czyli nie będzie już okropnością i udręką] i będzie niezmąconą łagodnością, łaską, miłością, miłosierdziem”.

Wprawka nr II

We wprawce pierwszej wyraźnie pobrzmiewa temat zgorszenia, jakie niesie ze sobą chrześcijaństwo, i nieprzypadkowo – zgorszenie jest centralnym tematem Wprawki nr II, będącej wariacją na temat cytatu „Błogosławiony, kto się mną nie zgorszy” (Mt 11,6). „Możliwość zgorszenia”, czyli zrozumienie, że w centrum chrześcijaństwa stoi coś potencjalnie gorszącego, jest zdaniem Kierkegaarda jedynym sposobem na wejście w chrześcijaństwo: należy pojąć, jak gorszące jest to, co głosi chrześcijaństwo, a następnie dokonać wyboru – albo rzeczywiście się zgorszyć, uznać to wszystko za obraźliwe głupstwo, albo wierzyć i podążać za Chrystusem. Owym potencjalnie gorszącym sednem chrześcijańskiego przesłania jest Chrystus jako zarazem uniżony człowiek oraz Bóg: „Błogosławiony, który wierzy, że Jezus Chrystus żył tu na ziemi i że był Tym, który powiedział, że jest ubogim człowiekiem, a mimo to Bogiem, Jednorodzonym Ojca”.

Możliwość zgorszenia ma tu dwa aspekty. Po pierwsze, potencjalnie gorszące jest to, że pewien ubogi człowiek, nędzarz z zabitej dechami galilejskiej wsi, miałby być Bogiem. Kierkegaard podkreśla, że na skutek wielu wieków bezmyślnego powtarzania ckliwych opowieści o Bogu-człowieku nie zauważa się już, jak skandaliczne jest takie uroszczenie; współcześni „chrześcijanie” nie widzą w tej idei nic gorszącego, bo Chrystus jest dla nich bajkową postacią z przeszłości, a nie kimś współczesnym. Podkreśla ponadto, że cuda, jakich dokonywał Jezus, nie są żadnym „dowodem” jego boskości – one same są potencjalnym przedmiotem zgorszenia, a ich zadaniem jest wyłącznie przyciągnięcie uwagi do osoby Chrystusa, i zmuszenie do decyzji: wierzyć czy gorszyć się.

Po drugie, dla tych, którzy już uznali boskość Chrystusa, potencjalnie gorszące jest to, że nie zachowuje się on jak Bóg (czy przynajmniej tak, jak by się tego oczekiwało po Bogu), lecz jak zwykły, ubogi i bezsilny człowiek: kiedy Jezus zostaje pojmany i okrutnie zamordowany, i nie robi nic, by temu zapobiec czy też się przeciwstawić – uczniowie, łącznie z Piotrem, „tracą wiarę”, czyli właśnie gorszą się: „A myśmy się spodziewali, że on właśnie ma wyzwolić Izraela”.

Oprócz tego z osobą Chrystusa wiąże się zgorszenie polegające na tym, że jest on jednostką, która krytykuje „ustalony porządek”. Oficjalna religia utożsamia służbę Bogu z zewnętrznością – przestrzeganiem pewnych wskazań i przepisów, często niepisanych, wynikających z postaw osób posiadających władzę:

Zwróć się do ustalonego porządku i dołącz do niego: tu jest miara. Jesteś studentem? Bądź pewny, że profesor jest miarą i prawdą. Jesteś księdzem? Biskup jest drogą i życiem.

Jezus atakuje ten formalizm i rytualizm, wskazując, że sednem bojaźni Bożej jest wewnętrzność, czyli przemiana samego siebie, swojego stosunku do świata (co może mieć i ma pewne konsekwencje w zewnętrzności, ale nie w nich tkwi sedno sprawy). Jezus zatem bezkompromisowo dąży do dobra, i jak każda tego typu jednostka wchodzi w konflikt z ustalonym porządkiem. Jego krytyka jest z punktu widzenia tegoż porządku czymś gorszącym, gdyż „ustalony porządek” przypisuje sobie quasi-boski charakter (w tym przypadku w ten sposób, iż głosi, że ludzkie normy i zwyczaje wynikają z nakazów Boga), a zatem jednostka, która go krytykuje, sprawia wrażenie, jakby mówiła o sobie, że jest Bogiem.

Poza tym istnieje jeszcze zgorszenie wynikające z bycia chrześcijaninem. Podążanie za Chrystusem, rezygnacja z dążenia do dóbr właściwych „ustalonemu porządkowi”, miałaby być czymś pięknym i wzniosłym, a wiąże się z drwinami, szyderstwami i ostatecznie prześladowaniem ze strony przedstawicieli „ustalonego porządku”. Możliwość zgorszenia tkwi zatem w tym, że lekarstwo wydaje się gorsze od choroby – ktoś staje się chrześcijaninem, gdyż cierpi, a Chrystus obiecuje mu wytchnienie, tymczasem okazuje się, że na jego nieszczęsną głowę zwalają się nowe cierpienia. Kierkegaard podkreśla jednak, że w tych właśnie cierpieniach ukrywa się coś dla chrześcijaństwa kluczowego. Chrześcijaństwo nie polega bowiem na znoszeniu zwykłych, ziemskich cierpień, związanych na przykład z życiowymi niepowodzeniami, ubóstwem, chorobą, śmiercią kogoś bliskiego itp. itd.; gdyby to było chrześcijaństwo, powiada Kierkegaard, to i poganie byliby chrześcijanami, bo i oni wszak znoszą takie cierpienia, czasem z godną podziwu wytrwałością. Nie – chrześcijańskie cierpienie to po pierwsze cierpienie płynące z wysiłku zdystansowania się od świata, porzucenia wszystkiego, co w świecie uważa się za ważne i cenne, oraz – po drugie – cierpienie płynące z nienawiści, jaką w ludziach przywiązanych do owych dóbr to zdystansowanie się powoduje.

We Wprawce nr II Kierkegaard omawia również jedno ze swych kluczowych pojęć, mianowicie pojęcie komunikacji pośredniej, na konkretnym przykładzie osoby Chrystusa. Ogólnie rzecz ujmując z komunikacją pośrednią mamy do czynienia wtedy, gdy albo sam komunikat, albo okoliczności jego wygłoszenia sprawiają, że jego treść jest dwuznaczna, i w efekcie żadna treść nie zostaje bezpośrednio przekazana – to sam odbiorca musi dokonać wyboru, jak zinterpretować komunikat. Przykładem komunikacji pośredniej jest Sokratejska ironia: gdy Sokrates coś mówi, nigdy nie wiadomo, czy mówi to na poważnie, czy też kpi – słuchacz musi sam zdecydować, jak rozumieć jego wypowiedź. W przypadku Chrystusa pośredniość komunikacji jest zasadniczo umiejscowiona na poziomie samej jego osoby, jako zarazem Boga i człowieka: cokolwiek Chrystus mówi (np. „Ja i Ojciec jedno jesteśmy”) czy robi (dokonuje cudów), to fakt, iż tych wzniosłych rzeczy dokonuje obdarty wieśniak z Nazaretu uniemożliwia rozumienie ich jako jednoznacznych, a tym samym wymusza decyzję na odbiorcy: wierzyć albo gorszyć się.

Na koniec Kierkegaard porusza wątek przewijający się przez całą książkę: chrześcijaństwo nie jest doktryną – doktryną, której centralnym elementem jest teza, iż Chrystus jest zarazem Bogiem i człowiekiem. Gdy zredukujemy chrześcijaństwo do doktryny, wówczas znika rzecz kluczowa, mianowicie możliwość zgorszenia: operując terminami abstrakcyjnymi można bez większego trudu uznać, że pewien człowiek, czy może ludzkość w ogólności, ma charakter boski. Wiara nie jest jednak uznawaniem za prawdę pewnej abstrakcyjnej koncepcji, lecz „współczesnością z Chrystusem”: wyobrażeniowym postawieniem się w sytuacji bezpośredniego zetknięcia z człowiekiem, który miałby być Bogiem (co umożliwia zrozumienie, co w tym wszystkim jest tak gorszącego), następnie przyjęcie tego i naśladowanie jego życia:

Cała filozofia współczesna uczyniła wszystko by nam wmówić, że wiara jest określeniem bezpośrednim, jest stanem bezpośrednim; co znów wiąże się z tym, że zniesiono możliwość zgorszenia, że zredukowano chrześcijaństwo do doktryny, zniesiono Boga-Człowieka i sytuację współczesności. (…) Chrześcijaństwo zostało zredukowane do doktryny; doktryna ta jest głoszona człowiekowi. On zaś wierzy, że jest tak, jak mówi doktryna. Dlatego następne stadium polega na „pojmowaniu” tej doktryny: to czyni filozofia. Wszystko to razem byłoby zupełnie słuszne, gdyby chrześcijaństwo było doktryną; ale ponieważ nią nie jest, jest to zupełnie fałszywe.

Wprawka nr III

Wprawka nr III jest wariacją na temat cytatu: „A ja, gdy będę wywyższony nad ziemię, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32), i składa się z siedmiu części. W pierwszych czterech Kierkegaard powraca do omawianych już wcześniej tematów – Jezusa jako uniżonego, wiary jako podążania za nim i wynikającego z naśladowania Jezusa cierpienia ze strony ludzi przywiązanych do zwykłych, „światowych” dóbr, w rodzaju majątku, rodziny, wspólnoty politycznej itp. Podkreśla, że Chrystus jest teraz wprawdzie wywyższony (a przynajmniej taka jest jedna z treści wiary), tym niemniej do tego wywyższenia nie ma innej drogi, jak Chrystus uniżony – nie da się od razu przejść do chwały, bo w ten sposób pomija się to, co dla samego Chrystusa było kluczowe, czyli uniżenie na ziemi. Traktowanie go od razu jako wywyższonego, mocarnego Boga, który może spełniać nasze prośby, jest robieniem zeń pogańskiego bożka, próbą wymigania się od tego, co jest sednem – czyli od cierpienia.

W części V Kierkegaard omawia rozróżnienie pomiędzy prawdą jako rezultatem a prawdą jako drogą, będące pewną wersją przedstawionego w Zamykającym nienaukowym postscriptum przeciwstawienia prawdy obiektywnej i prawdy subiektywnej. Punktem wyjścia jest tu oczywiście fragment, w którym Jezus mówi „Ja jestem drogą, i prawdą, i życiem”. Dla chrześcijaństwa – powiada Kierkegaard – prawda jest drogą, czyli pewnym sposobem życia, którego doskonały wzór znajdujemy w życiu Chrystusa, który tym samym jest i „prawdą”, i „drogą”. Chrześcijaństwo nie jest zbiorem twierdzeń, w które należy uwierzyć (doktryną czy dogmatami), ani jakimś osiągnięciem, którego dokonał Chrystus (np. odkupieniem), i które ludzie muszą już tylko przyjąć. W chrześcijaństwie nie ma żadnego „rezultatu”, który można by przyjąć i się nim chełpić; nie, każda jednostka musi zaczynać od zera, niczego nie otrzymuje ani od Chrystusa, ani od poprzednich pokoleń.

Oznacza to, że triumfalizm, z jakim Kościół mówi o „zbawczej ofierze Chrystusa”, o tym, że „siedzi po prawicy Ojca” itp., jest zwykłym nieporozumieniem. Kościół w doczesności może mieć tylko charakter walczący, gdy zaczyna triumfować, przestaje być Kościołem – staje się w istocie częścią świata, a przecież, jak rzekł Jezus, „królestwo moje nie jest z tego świata”:

triumfować może tylko ten, kto przeszedł drogę (…) jeśli natomiast jakiś człowiek z późniejszego pokolenia wykorzystuje to, aby triumfować z tego powodu, to jest to równie głupie jak wówczas, gdy jakiś student chce triumfować z tego powodu, że inny student zdał egzamin.

Nieporozumieniu temu towarzyszy inne, mianowicie jakoby w świecie chrześcijańskim wszyscy byli chrześcijanami. Jak łatwo się domyślić, tak zdaniem Kierkegaarda nie jest: ludzie, którzy mienią się chrześcijanami, są w przeważającej większości (o ile nie wszyscy) poganami, którzy dużo mówią o Bogu i Chrystusie i oddają im cześć, ale żyją na sposób całkowicie światowy: troszczą się o rodzinę, majątek, władzę, sławę i inne dobra doczesne, ani przez chwilę w swym życiu nie starając się naśladować Chrystusa. Ludzie podający się za chrześcijan są, powiada Kierkegaard w części VI, admiratorami, a nie naśladowcami:

Admirator nie chce ponosić żadnych ofiar, z niczego nie chce rezygnować, ani niczego nie chce porzucić z tego, co ziemskie; nie chce zmienić swojego życia, ani być tym, kogo podziwia, nie chce wyrażać go swoim życiem – ale w słowach, wyrażeniach, zabezpieczeniach jest niewyczerpany co do tego, jak bardzo ceni chrześcijaństwo.

Oczywiście, są sytuacje, w których podziw jest jak najbardziej uzasadniony – wtedy mianowicie, gdy dana rzecz nie zawiera w sobie wymagania, aby ją realizować czy się do niej upodabniać, co często wiąże się z tym, że jest czymś dotyczącym niewielkiej liczby ludzi, jak np. talent artystyczny. Jednak tam, gdzie rzecz dotyczy wszystkich i wiąże się z wymaganiem, podziw jest oszustwem i wykrętem, mającym na celu zastąpienie właściwego działania, czyli realizowania wymagania, zbliżania się do ideału itp.; ktoś, kto w takim kontekście wychwala zamiast naśladować, błaźni się.

Charakterystyczne jest to, że admiratorzy, ludzie podziwiający kogoś prześladowanego w bezpiecznej sytuacji będą go wychwalać i wyrażać święte oburzenie na tych, którzy ową osobę prześladują, ale gdy zwróci się im uwagę, żeby coś zrobili, zamiast tylko gadać, ich zapał zaraz stygnie, a nawet zmienia się w gniew. Gdy zaś powstają kłopoty lub niebezpieczeństwa, admirator wycofuje się, a jeśli nie może tego zrobić, staje się zdrajcą – jak Judasz. Innym biblijnym przykładem admiratora, bardziej zresztą charakterystycznym, jest Nikodem, nocą skradający się do Jezusa – gotów jest w najmocniejszych słowach wyrażać, że akceptuje doktrynę, nauczanie i co tam jeszcze, tylko że w żadnym razie nie ma zamiaru robić tego, do czego Chrystus wzywa.

Na koniec Kierkegaard mówi o „sztuce chrześcijańskiej”. Jest ona szczególnym przypadkiem admiracji, która zastępuje naśladowanie: ludzie, miast spędzać czas i zużywać siły na to, by samemu egzystencjalnie upodobnić się do Chrystusa, całą swą energię wkładają w to, by kawał marmuru czy płótna się doń upodobnił wizualnie:

Mówi się: „nie potrafię pojąć spokoju mordercy, który może siedzieć i ostrzyć nóż, którym zabije drugiego człowieka”. Ja również nie potrafię tego zrozumieć. Ale zaiste tego również nie mogę pojąć, skąd artysta wziął spokój – czyli niezrozumiały jest dla mnie spokój, w którym artysta pracuje całymi latami, by namalować Chrystusa.