Czym właściwie jest chrześcijaństwo? Czy wyznawaniem pewnej doktryny religijnej, czy naśladowaniem radykalnej postawy Jezusa z Nazaretu? Credo czy „Kazanie na górze”? A jeśli zarówno jedno, jak i drugie, to co jest pierwotne? Protestancki teolog Dietrich Bonhoeffer w jednej ze swoich najważniejszych książek odpowiedział jasno: pierwsze jest naśladowanie, a wyznawanie wiary poza jego kontekstem przypomina opowiadanie o kolorach w wykonaniu ślepców.
Dwa tysiące lat temu żydowski nauczyciel, Jezus z Nazaretu, przedstawił konkretny do bólu i radykalny do granic możliwości program kształtowania ludzkiej egzystencji. Sam twórca program ten realizował i do jego realizacji zapraszał swoich naśladowców. Zasadniczy trzon tegoż programu przetrwał w postaci spisanej i obecny jest na kartach Ewangelii, zwłaszcza w tak zwanym „Kazaniu na górze”. Gdy się spokojnie nad tym zastanowić, jest czymś szokującym, że chrześcijanie, z definicji będący naśladowcami Chrystusa, tak mało przejęli się tym programem. Jego treść na rozmaite sposoby próbowano łagodzić i wypaczać, a dla teologów zwykle była ona tematem drugo- lub trzecioplanowym. Tym bardziej cieszy ukazanie się nowego wydania książki Dietricha Bonhoeffera, znakomitego przedstawiciela teologii ewangelickiej. Książka została wydana w kontekście jubileuszu 500-lecia reformacji i fakt ten wydaje się dość znamienny. Bonhoeffer w swoim Naśladowaniu dokonuje bowiem swoistego rozrachunku z tradycją protestancką, stawiając bardzo odważne pytania i zarzuty wobec swej własnej duchowej rodziny. Rzeczona książka, zgodnie ze swym tytułem, poświęcona jest postulatowi naśladowania Chrystusa, a jej trzon stanowi analiza i interpretacja „Kazania na górze”. Ostatecznie lektura prowokuje nie tylko do pytania o istotę chrześcijaństwa, ale także o znaczenie wiary religijnej w ogóle – czy jest ona zbiorem przekonań, czy raczej konkretną życiową postawą.
Dzieje niewygodnego kazania
Co dziwnego i oryginalnego w tym, że chrześcijański, protestancki teolog bierze na warsztat nauczanie Jezusa zawarte w rozdziałach 5-7 Ewangelii Mateusza? Jak już wspomniano, ze względu na swój radykalizm „Kazanie na górze” od początku było dla chrześcijaństwa kłopotliwe. Wymagania takie jak zakaz przeciwstawiania się złu, miłość nieprzyjaciół czy postawienie na ostrzu noża spraw małżeństwa i czystości nie były łatwym orzechem do zgryzienia dla chrześcijan. Strategia rozwadniania była naturalną i spontaniczną reakcją obronną, którą przyjęto i którą – nie ukrywajmy – przyjmujemy do dzisiaj. Zgodnie z tą strategią, Jezus wcale nie miał na myśli tego, co powiedział: posługiwał się hiperbolami, metaforami i nie wiadomo jakimi jeszcze środkami, ale z całą pewnością nie mówił zupełnie serio. Ciekawe, że ludzie są w stanie błyskawicznie odsądzać od czci i wiary tych, którzy ośmielą się zasugerować, że na przykład zawarty w Ewangeliach opis chodzenia po wodzie jest literacką fikcją, która ma wyrazić pewne teologiczne przesłanie, podczas gdy w odniesieniu do zawartego w „Kazaniu” nauczania samego Jezusa nikomu nie przeszkadza nagłe powoływanie się na całe zaplecze literaturoznawcze – Jezus stosuje rozmaite techniki retoryczne, próbuje prowokować, mówi metaforami.

Zauważmy, że w pierwszym przypadku (chodzenie po wodzie), dla egzystencji człowieka nie ma żadnego bezpośredniego znaczenia, czy jest to opis faktycznego wydarzenia, czy też literacki symbol; liczy się zawarte w tej scenie orędzie. Tymczasem w wypadku „Kazania na górze” każde stwierdzenie ma kapitalne znaczenie dla ludzkiego życia i uznanie czegoś za „tylko taką przenośnię” może bardzo dużo zmienić. Chyba dlatego wszyscy przyzwyczailiśmy się to właśnie robić, dzięki czemu możemy odetchnąć z ulgą. Jezus wcale nie zabronił przysięgać, chodziło mu tylko o to, że nie wolno fałszywie przysięgać. Nie powiedział, że małżeństwo jest dosłownie nierozerwalne, wskazał tylko, że warto się o to starać. Polecił miłować nieprzyjaciół, ale są oczywiście pewne sytuacje, w których trzeba zadbać o swój interes. Zabronił odpowiadać przemocą na doznawaną krzywdę, ale chodziło mu tylko o drobnostki życia osobistego – w skali makro trzeba natomiast nierzadko ładować karabiny i uruchamiać czołgi. Znamy te wszystkie wymówki, dzięki którym, delikatnie mówiąc, „Kazanie na górze” nikomu nie przeszkadza.
Bonhoeffer próbując potraktować Jezusowe nauczanie poważnie podjął się wielkiej rzeczy, tym bardziej, że tradycja protestancka przodowała w czymś dokładnie odwrotnym. W teologii ewangelickiej skupia się jak w soczewce cała postawa lekceważenia wezwań moralnych Jezusa. Dotyczy to w pewnym stopniu całego chrześcijaństwa, któremu w sukurs idzie teologia Pawła. To właśnie Paweł postawił w centrum kwestię wiary w Chrystusa, wiary w zbawienną śmierć i zmartwychwstanie. Idąc w jego ślady i stawiając jego myśl w centrum, chrześcijaństwo odsunęło nauczanie samego Jezusa na dalszy plan. Warto pamiętać, że Paweł w swoich listach specjalnie nie nawiązuje ani do „Kazania na górze”, ani do innych wypowiedzi Jezusowych. Cała teologia chrześcijańska stała się natomiast głównie pawłowa, co widać po obowiązującej w niej terminologii. Łaska, zbawienie, odkupienie, usprawiedliwienie, krzyż, zmartwychwstanie – to wszystko kategorie zasadniczo pawłowe, nie zaś ewangeliczne. Mając to na uwadze nie można uznać za banalne stwierdzenia konstytucji Dei verbum Soboru Watykańskiego II, mówiącego, że w centrum Pisma świętego stoją cztery Ewangelie, stanowiąc fundament, klucz i normę całej Biblii i chrześcijańskiej wiary. W rzeczywistości bowiem taką rolę przez wieki spełniały nie Ewangelie, lecz listy Pawła, co pozwalało w wygodny sposób spychać na drugi plan niewygodne postulaty samego Jezusa.
Bonhoeffer daleki jest jednak od traktowania całej sprawy wyłącznie w kategoriach ostrej opozycji Jezus–Paweł. Druga część Naśladowania poświęcona jest zresztą analizie myśli Pawła, która jednak wpisana jest w kontekst tytułowego naśladowania Chrystusa. Teolog przywraca właściwe proporcje, przypominając, że chrześcijaństwo to najpierw naśladowanie Jezusa i życie Jego Ewangelią, a nie jakiś zbiór przekonań dogmatycznych inspirowanych nauczaniem jednego z apostołów.
Czy łaska to łatwość?
Naśladowanie nie jest zatem zawieszone na alternatywie Jezus-Paweł, lecz na innej, w pewnym sensie równie radykalnej – mianowicie alternatywie taniej łaski i drogiej łaski. O co chodzi w tych enigmatycznie brzmiących zwrotach? „Łaska tania – pisze ostro Bonhoeffer – to śmiertelny wróg naszego Kościoła. Nasza walka toczy się dziś o łaskę, która miałaby swoją cenę” (s. 31). Tania łaska to przekonanie, że zbawienie to zwykła konsekwencja przyjęcia wiary w Chrystusa. Jest wtedy bez znaczenia, czy w życiu człowieka dokonuje się jakakolwiek wewnętrzna i zewnętrzna przemiana. Bez żadnego wysiłku człowiek otrzymuje wieczne szczęście, jako że wyznał nominalnie Jezusa jako swojego Pana. W efekcie można powiedzieć ironicznie:
Niech zatem również chrześcijanin żyje tak samo jak cały świat, niech się do świata we wszystkim upodobni i niech nie waży się – pod zarzutem herezji marzycielstwa – prowadzić w łasce życia odmiennego od tego, które wiedzie w grzechu (s. 32).
Mówiąc o łasce taniej teolog ma więc na myśli taki typ chrześcijaństwa, w którym postawa człowieka nie ma znaczenia, a liczy się jedynie przyjęte formalnie wyznanie wiary, które niczego od nikogo nie wymaga. W przeciwieństwie do łaski taniej, która jest „nauką, zasadą, systemem”, łaska droga jest po prostu naśladowaniem. Jest to łaska nie tylko nieoddzielona, ale wręcz po prostu tożsama z naśladowaniem Jezusa. Wciąż pozostaje ona łaską, bo jest darem i inicjatywą Boga, jedynym takim darem, który pociąga za sobą człowieka ku naśladowaniu. Taka łaska oznacza chrześcijaństwo wymagające, będące przede wszystkim rewolucyjną zmianą stylu egzystencji, a nie przyjęciem jakichś pobożnych tez. Podstawowym walorem książki Bonhoeffera jest właśnie wyraźne naszkicowanie różnicy pomiędzy chrześcijaństwem nominalnym czy teoretycznym, a chrześcijaństwem radykalnym lub egzystencjalnym. Tylko to drugie zasługuje właściwie na miano chrześcijaństwa sensu stricto, pierwsze zaś pozostawia człowieka w stanie wewnętrznej pustki, służąc ostatecznie samookłamywaniu się. Choć piewcy łaski taniej uważają się za apostołów miłosierdzia, zdaniem autora są oni właśnie niemiłosierni, nie pozwalają bowiem ludziom wejść na prawdziwą ścieżkę wiary – wymagającą, ale dającą prawdziwe spełnienie drogę naśladowania Chrystusa. Jakże aktualne są te diagnozy dzisiaj, choć pisane były jeszcze przed II wojną światową.
„W miarę jak szerzyło się chrześcijaństwo i wzrastało zeświecczenie Kościoła, stopniowo zatracano poznanie łaski drogiej” – żali się gorzko Bonhoeffer (s. 34). Trudno nie przyznać mu racji i nie zauważyć, że objawem tego zatracenia jest właśnie historia pacyfikacji orędzia „Kazania na górze”. Mało który teolog ma odwagę przyznać, że to, co chrześcijanie wyrabiali i wciąż wyrabiają z Jezusowym nauczaniem zawartym w tym tekście, wystawia wiarę po prostu na pośmiewisko świata. Tymczasem wystarczy proste posłuszeństwo słowom Jezusa lub uczciwe przyznanie, że nie jest się w stanie w tym momencie ich wypełnić. Dlatego w pozytywnym świetle autor książki stawia bogatego młodzieńca, który po prostu nie był gotowy porzucić swoich bogactw i to przyznał. Tymczasem my zwykliśmy czynić coś zupełnie innego – udawać, że wcale nikt nas do porzucenia bogactw nie wzywa. Tłumaczenie, że chodzi jedynie o wewnętrzną wolność od bogactw jest skutecznym od wieków sposobem pacyfikacji tego wezwania. Podobnie z innymi – na przykład gdy Jezus zabrania troszczyć się o sprawy materialne, chrześcijanie mają gotowe wyjaśnienie, że troszczyć się trzeba, bo inaczej byłoby się nieodpowiedzialnym, jednakowoż trzeba być od tej troski wolnym wewnętrznie, trzeba mieć do niej dystans. W ten sposób tłumaczy się każde z radykalnych wezwań Jezusa, próbując wyjaśnić sobie i całemu światu, że chodzi tylko o pewne wewnętrzne dyspozycje, a nie o życiowe zmiany. Bonhoeffer przyznaje, że w wypadku większości uczniów ma chodzić o wewnętrzne dyspozycje, jednak pierwotny sens jest dosłowny i de facto dosłowne wypełnienie słów Jezusa jest właśnie łatwiejsze, a nie trudniejsze niż takie „wewnętrzne”. O wiele łatwiej jest zachować dystans do bogactwa faktycznie je rozdając, niż je posiadając. Kto uważa, że to trudniejsze, ten wcale nie jest wolny wewnętrznie od swych bogactw.
Innymi słowy, pierwsze znaczenie postulatów z „Kazania na górze” to znaczenie dosłowne, i to z tym znaczeniem każdy chrześcijanin musi się, zdaniem Bonhoeffera, zderzyć. W przeciwnym razie mamy do czynienia po prostu z żałosnym przeinaczaniem słów Jezusa. Warto zwrócić uwagę na zgrabne porównanie, przy pomocy którego teolog wyśmiewa to przeinaczanie:
Zazwyczaj polecenia wydawane na tym świecie są jasne. Gdy ojciec mówi do dziecka: „idź do łóżka” – dziecko dobrze wie, co to oznacza. Pseudoteologicznie wyszkolone dziecko argumentowałoby jednak w sposób następujący: „ojciec mówi: ‚idź do łóżka’. Sądzi, że jestem zmęczony; nie chce, bym był zmęczony. Mogę jednak również przezwyciężyć moje zmęczenie, idąc się bawić. A więc ojciec mówi wprawdzie: ‚idź do łóżka’, ale właściwie ma na myśli: ‚idź się bawić'” (s. 67).
Ku naśladowaniu
W ten sposób i w takim kluczu Bonhoeffer prowadzi czytelnika przez „Kazanie na górze”, inne fragmenty Ewangelii, a potem także passusy Corpus Paulinum. Najważniejsza i najcenniejsza wydaje się jednak część poświęcona właśnie samemu „Kazaniu”. Trudno dziś oprzeć się wrażeniu, że pacyfikowanie tego szczególnego tekstu trwa w najlepsze, a książka Bonhoeffera może być sygnałem ostrzegawczym, lub przynajmniej aktem demaskującym tego rodzaju działania. Aktualność tej problematyki we współczesnej debacie okołochrześcijańskiej widać choćby wówczas, gdy weźmie się pod lupę dwa elementy Jezusowego nauczania: zakaz przysiąg oraz nierozerwalność małżeństwa. To pierwsze już całe wieki temu zostało zlekceważone. Niektórym przechodzi przez usta nawet stwierdzenie, że Jezus po prostu miał na myśli zakaz pochopnych lub fałszywych przysiąg. To jednak czyniłoby cały fragment niedorzecznym, skoro Jezus komentuje w nim Stary Testament, wprowadzając swoje nowatorskie, autorytarne i rewolucyjne konstatacje. Faktem jest, że Jezus zakazał całkowicie swoim uczniom przysięgać, a to, jak bardzo oni sami to dziś lekceważą, jest jaskrawym przykładem tego, iż „Kazanie na górze” specjalnie nikomu nie przeszkadza. Nie trzeba chyba nawet przypominać, że po dziś dzień praktykuje się nawet przysięgę na Biblię, co ostatecznie jest nawet na swój sposób zabawne. Natomiast jeśli chodzi o nierozerwalność małżeństwa, rozumianą jako zakaz wstępowania w nowe związki po wstąpieniu w związek małżeński, stosunkowo najdłużej trzymała się ona jako traktowany poważnie element „Kazania na górze”. Było tak zwłaszcza w Kościele katolickim, gdzie dopiero współcześnie odgrywa się na tym polu batalia łaski drogiej z łaską tanią. I tu jednak trzeba dodać łyżkę dziegciu, zauważając, że wielu katolików rozumie nierozerwalność małżeństwa jako związaną z… potrzebą wierności złożonej przysiędze.
Książka Bonhoeffera nie straciła na aktualności przez kilkadziesiąt lat i jej kolejne wydanie w Polsce trzeba przywitać z wielką radością. Pewne stwierdzenia czy niektóre rozważania dziś sprawiają wrażenie mało odkrywczych i ze współczesnej perspektywy są niespecjalnie interesujące, nie zmienia to jednak faktu ogólnej satysfakcji, jaką przynosi lektura. Godne zapamiętania i przemyślenia są zwłaszcza te fragmenty, w których Bonhoeffer rozprawia się z rozwadnianiem, manipulowaniem i lekceważeniem nauczania Jezusa w światku chrześcijańskim. Dla tych, którzy poczuwają się do bycia uczniami Chrystusa, książka pozostaje mocnym wezwaniem do wejścia na drogę naśladowania. Dla wszystkich zaś, którzy interesują się religią i szukają odpowiedzi na ważne kwestie duchowe, książka może być cenną wskazówką – duchowość to nie jakiś zbiór przekonań, lecz konkretna życiowa droga, kształtująca codzienne decyzje i postawy.
*******
Dietrich Bonhoeffer, Naśladowanie, przeł. J. Kubaszczyk, wydanie drugie, Wydawnictwo CLC 2017, stron 288.
No, przedtem mi nie wypadało, ale że jeden z naszych czytelników odważył się zamieścić pierwszy komentarz pod sąsiednim tekstem, to już mogę tu napisać to i owo.
Nie powiem, bardzo mi się podoba – Bonhoeffer wyraźnie jest praktycystą (umieszcza całożyciową praktykę w centrum religii), co w kontekście naszej filozofii duchowości nie może się nie podobać 😉 I ciekawe, że nośnikiem swojej wizji uczynił właśnie „Kazanie na górze”, tak jak kilkadziesiąt lat przed nim zrobił to Tołstoj. Nie jest on może tak radykalny w swej całościowej koncepcji, jak Tołstoj, ale sam fakt, że idzie w tym samym kierunku i głosi te same tezy, co rosyjski myśliciel, jest już sam w sobie budujący. (Swoją drogą, nie wiesz przypadkiem, czy B. znał pisma Tołstoja?)
Poza tym sam Bonhoeffer bardzo interesujący: nieprzejednany krytyk nazizmu, stracony na osobisty rozkaz Hitlera kilka tygodni przed końcem wojny. Niesamowicie odważny człowiek, pozytywna postać, mam nadzieję, że będzie jeszcze gościł na naszych łamach 🙂
Dzięki za komentarz. Ja również czytając tę książkę (a czytałem pierwszy raz, choć już przed wielu laty ukazało się pierwsze polskie wydanie), miałem wyraźne skojarzenia z Tołstojem. Nie wiem niestety, czy Bonhoeffer znał pisma Tołstoja, nic takiego nie kojarzę.
Idee obu panów są o tyle podobne, że stawiają w centrum chrześcijańskiego zainteresowania właśnie „Kazanie na górze”, które traktują bardzo poważnie. Natomiast ta „powaga” ma chyba różne natężenia.
Od początku historii teologii próbowano się uporać z „Kazaniem” na sposób dychotomiczny. Uważano, że dotyczy ono tylko pewnej wybranej grupy chrześcijan, nie może zaś być realizowane przez, nazwijmy to, wiernych szeregowych. Tak nauczał choćby Tomasz z Akwinu, dla którego „Kazanie” w całości mogło być realizowane tylko przez mnichów czy duchownych. Tradycja protestancka z tym zerwała, dla Lutra „Kazanie” jest kodeksem wszystkich chrześcijan. Ale i tu pojawił się natychmiast kolejny manewr – co prawda jest dla wszystkich chrześcijan, ale tylko w ich życiu osobistym. Życie społeczne i państwowe ma swoje prawa. Jako człowiek możesz być miłosierny i przebaczać, ale jako urzędnik musisz egzekwować. Sędzia, policjant, kat mogą nadstawiać drugi policzek w życiu osobistym, ale nie w swojej pracy. W codzienności nie wolno się gniewać na drugiego człowieka, nie wolno go nawet obmawiać czy w jakikolwiek sposób ranić. Co innego na wojnie – tu wręcz należy poczęstować wroga serią z karabinu. Innymi słowy jeden dualizm został zamieniony przez drugi. W miejsce schematu duchowieństwo–świeccy pojawił się schemat życie osobiste–życie społeczne.
I Bonhoeffer mimo wszystko chyba trochę tkwi w tym dualizmie. Świadczą o tym jego osobiste losy. Nie był wszak tylko „krytykiem nazizmu”, ale czynnym uczestnikiem spisku mającego na celu zgładzenie Hitlera.
Tołstoj jest natomiast skrajnie bezkompromisowy w tym wszystkim. Jego poglądy de facto prowadzą np. do zanegowania państwa, z czego zdawał sobie doskonale sprawę. Ostatecznie jest to utopijne, ale czym byłoby życie bez pięknych utopii? 🙂
Zresztą, gdyby ktoś czynił z utopijności zarzut wobec Tołstoja, można by mu odpowiedzieć, że nie mniej utopijne jest samo „Kazanie na górze”.
Być może Bonhoeffer jeszcze pewnego dnia tu zagości, chętnie opisałbym kiedyś jego późną, więzienną koncepcję zwaną „chrześcijaństwem bezreligijnym”.